Co bardziej ambitni, którym nie wystarczała praca na rzecz tłumienia
nacjonalizmów i budowy nowej tożsamości, opartej na „wartościach europejskich” (cokolwiek by one nie znaczyły), snuli nawet mrzonki o tym, jak wkrótce Unia wyjdzie poza duszne ramy Starego Kontynentu i poniesie demokrację innym ludom, by stać się zaczątkiem Nowego Wspaniałego Świata.
Dziś nic już nie zostało z tamtego nastroju. Będące w swej istocie rodzajem parareligijnej egzaltacji przekonanie o świetlanej przyszłości Unii, jako kolejnej inkarnacji idei raju na ziemi, wygasa oto na naszych oczach, podobnie, jak po upadku Związku Sowieckiego sczezła ostatecznie oświeceniowa wiara w postęp.
Kolejne strategie, zgodnie z którymi europejskie superpaństwo (starannie unikające tego określenia) już za kilka, już za kilkanaście lat miało stać się przodującą potęgą świata, jakoś nie chcą się sprawdzać. Pierwszy od chwili ustanowienia euro naprawdę znaczący kryzys finansowy brutalnie przerwał miodowy miesiąc europejskiej waluty. We Francji z roku na rok rośnie tęsknota za frankiem, analogiczna tendencja zachodzi w Niemczech. Państwa, które – jak Słowacja – przyjęły euro niedawno, teraz tego gorzko żałują, inne zaś, planujące akces do Eurolandu, odkładają ten moment
ad calendas graecas. A przecież to właśnie wspólna moneta, obok wymiaru sprawiedliwości, policji i armii oraz wspólnej polityki zagranicznej miała stanowić najważniejszy czynnik integrujący państwa członkowskie Unii.
Koniec
dolce vita
Niewiarę w przyszłość UE wykazali już zresztą przed nieco ponad rokiem przywódcy czołowych państw kontynentu, kiedy tuż po ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego, ustanawiającego
de facto podstawy europejskiego superpaństwa, wyznaczyli na stanowiska jego najwyższych reprezentantów polityków tak niewybitnych jak Herman van Rompuy (którego charyzmę jeden z eurodeputowanych porównał do… brudnej ścierki), Catherine Ashton czy Jerzy Buzek.
Zwłaszcza nominacja angielskiej baronessy, której młodość upłynęła pod znakiem fascynacji marksizmem i współpracy z radykalnymi lewackimi ekologami, pokazała, jak dramatyczna jest sytuacja Unii. Już po kilku miesiącach sprawowania przez nią urzędu przekonano się, że nie ma ona niczego ciekawego do powiedzenia, nic więc dziwnego, że po wybuchu tzw. jaśminowej rewolucji w Afryce Północnej, z uwagą słuchano słów sekretarz stanu Hillary Clinton czy kanclerz Niemiec Angeli Merkel, na wypowiedzi pani minister spraw zagranicznych UE nie zwracając najmniejszej uwagi.
Kiedy zewsząd słychać zwątpienie, pozostaje jeszcze jeden czynnik, który spaja Unię, nadaje jej życie. To determinacja eurokratów do – z jednej strony – zasobnego życia na rachunek państw członkowskich, z drugiej zaś do konsekwentnego narzucania tym państwom antychrześcijańskich praw, które odcinają kontynent od jego dziedzictwa nie tyle już nawet religijnego, co cywilizacyjnego. Jednak beztroskie
dolce vita biurokratów i lewackich ideologów pryśnie jak bańka mydlana w chwili, gdy skończą się pieniądze.
Pełny tekst:
"Polonia Christiana", nr 19, 2011