Przed Grecją są dwa scenariusze – twierdzą specjaliści. W pierwszym Grecja bankrutuje jutro. W drugim za kilka miesięcy.
Sytuacja Grecji przypomina historię, jaką w bajce „Nowe szaty króla” opisał Hans Christian Andersen. Z tą może różnicą, że w opowieści to mały chłopczyk krzyknął „król jest nagi”, a w dzisiejszej Europie tymi, którzy najgłośniej (na salonach władzy) krzyczą, są bankierzy. Głównie z Wielkiej Brytanii, Francji i Niemiec. Tak, król jest nagi. Grecja jest bankrutem. Ale zanim formalnie upadnie, europejscy bankierzy muszą odzyskać to, co Atenom pożyczyli. I do tego właśnie potrzebują Unii Europejskiej.
Pomoc instytucji finansowych Unii ma głównie pokryć spłatę greckich długów. A więc interesy Londynu, Paryża i Brukseli (a konkretnie instytucji finansowych z tych państw). Miliardy euro w kraju oliwy z oliwek i sera feta w ogóle się nie pojawią. Zostaną na miejscu (w Brukseli, Paryżu czy Berlinie) przepisane z jednej kolumny w tabelce do drugiej. Gdy banki odzyskają to, co Grecji pożyczyły, pozwolą krajowi zbankrutować. A mówimy o naprawdę sporych pieniądzach. Długi Aten wynoszą dzisiaj około 350 miliardów euro. To około 160 proc. produktu krajowego brutto, czyli kwoty, którą cała gospodarka grecka wypracowuje w ciągu roku. To dane na dzisiaj. Za rok dług będzie dużo większy, bo Grecja, ze słabą gospodarką, pożyczała pieniądze na spory procent. Dla porównania, dług Polski to 57 proc. PKB i już to jest poziom niebezpiecznie wysoki.
Wiedzą, dlaczego protestują
Ile straci Berlin czy Paryż – tego do końca nie wiadomo. Ale te kwoty są większe niż greckie zadłużenie. Jedna rzecz to pożyczki. Znacznie większym problemem są jednak gwarancje kredytów, ubezpieczenia kredytów czy instrumenty pochodne (tzw. derywatywy).
W pomocy Grecji nie chodzi o ratowanie zrujnowanego (finansowo) kraju, tylko o ratowanie kieszeni najbogatszych instytucji finansowych Europy. I stworzenie okazji wykupu tego wszystkiego, co przedstawia w Grecji jakąś wartość. Przyparty do ściany sprzedaje taniej. Za bezcen. W ten sposób pod młotek pójdzie wszystko, co państwowe. A jest tego naprawdę sporo. Na przykład porty, lotniska, państwowe firmy, nieruchomości, a nawet greckie wyspy (tych niezagospodarowanych jest około 6 tys.). Kto wie, czy państwo nie zacznie sprzedawać dna morskiego, podobno bogatego w gaz ziemny.
[...]
Pełny tekst:
"Gość Niedzielny"