Sytuacja polityczna, moralna, duchowa i psychologiczna w Rzeczypospolitej jest w najwyższym stopniu niepokojąca. Możliwe, że znaleźliśmy się o krok od tego punktu w „czasie osiowym” historii, w którym trwająca od lat wojna domowa głównych sił politycznych przechodzi właśnie z fazy „zimnej” w „gorącą”. Karmiące się chrystofobią siły lokalnego „zapateryzmu” – które w normalnych warunkach pokoju społecznego gniłyby tam, gdzie ich miejsce: w kloakach nieczystości – chwytają wiatr w żagle z podmuchów tego irracjonalnego konfliktu i przystępują do boju o „świeckie państwo”.
Fałsz wierutny, którego ojcem – jak każdego kłamstwa – jest szatan, w samym już określeniu. W cywilizacji łacińskiej albowiem, w
Christianitas zbudowanej zasadniczo przez świeckich, ale dzięki sile duchowej i moralnej udzielanej im przez Kościół, nigdy nie było, nie ma i być nie może doczesnego państwa innego niż „świeckie”, to znaczy urządzanego i rządzonego przez świeckich, nie zaś przez duchownych, którzy natomiast rządzą i szafują sakramentami w innym państwie, jedynie pielgrzymującym po ziemi – Państwie Bożym. W
Christianitas niemożliwa jest – jak w judaizmie czy islamie – „teokracja”, albowiem Piotr podjął tylko jeden miecz z dwu danych mu przez Chrystusa, drugi pozostawiając władzy świeckiej z zadaniem samodzielnego strzeżenia prawa Bożego na ziemi i takiego zarządu sprawami doczesnymi, aby obywatele państwa ziemskiego, żyjąc w pokoju i sprawiedliwości, zyskali sprzyjające warunki dla uzyskania szczęścia i pokoju wieczystego w Niebie. „Państwo świeckie” zatem, w kłamliwym sloganie ideologicznych laicyzatorów, to po prostu „państwo bezbożne”, ignorujące Pana wszelkiego stworzenia i Króla Królów – którego panowanie winno być uznane przez wszystkich tymczasowych piastunów jakiejkolwiek władzy na ziemi – albo wręcz wojujące z Nim, tym samym zaś oddające pokłon Księciu Tego Świata.
Kakodemoniczny spektakl odegrany przez chrystofobów opętanych nienawiścią do Krzyża mogliśmy oglądać ze zgrozą w poniedziałek 9 sierpnia, kiedy na Trakcie Królewskim w Warszawie rozlał się rynsztok, którym płynęła lewacka dzicz, lżąca najświętszy symbol chrześcijaństwa. Ta wyjąca bluźnierstwa tłuszcza została „skrzyknięta” jakoby przez Facebook, co wymownie unaocznia, że szatan, ta najprzebieglejsza w złu inteligencja, elastycznie dostosowuje się do postępu w środkach komunikowania.
Trzeba jednakowoż bez ogródek powiedzieć, że w zaistniałej sytuacji zawiedli wszyscy jakkolwiek zaangażowani w „spór o krzyż” albo do tego zaangażowania zobligowani z racji piastowanych funkcji w państwie i w Kościele.
1. Z natury rzeczy i obowiązku: faktu sprawowania władzy, winowajcą głównym jest Platforma Obywatelska i jej rząd z Panem Premierem Donaldem Tuskiem na czele. Już od samego początku, tragedia smoleńska, ale także, i może jeszcze bardziej, będące jej naturalnym – i moralnie pięknym – następstwem odrodzenie narodowej wspólnoty cierpienia, w tak oczywisty sposób dotkniętej znakami Opatrzności, wprawiło tę formację w konfuzję paraliżującą zdolność (i tak zawsze nikłą) do podejmowania odpowiedzialnych decyzji. Można wręcz stwierdzić, że tak niespodziewane popsucie się „politycznej pogody” oraz objawienie powagi i patosu historycznej egzystencji ludzi i narodu zepsuło też politycznym prestidigitatorom (bo nazwanie tych osobników o sofistycznie nieuporządkowanych duszach
politykami kłóciłoby się nazbyt jaskrawo ze szlachetną konotacją tego pojęcia w klasycznym sensie) z PO[zoru] – egzystującym w tej sferze, którą Platon nazywa
to planeton, czyli beztroskiego błąkania się pomiędzy realnym bytem (
to on) a niebytem (
to me on), sposobnego do uprawiania niezobowiązującej paplaniny (ani prawdziwych, ani fałszywych,
doksai) – prowadzenie pijarowskiej postpolityki, której cały sens i „mistrzostwo” sprowadza się do karmienia obywateli („ludzi” w nominalistycznym, wypranym z jakichkolwiek odniesień konkretno-wspólnotowych, języku premiera Tuska, dla którego „nie ma czegoś takiego”, jak społeczeństwo, nie mówiąc już o narodzie) „pigułkami Murti-Binga”, dającymi złudzenie bydlęcego „szczęścia”.
Twarde zderzenie się z tragizmem dziejów wprawiło „płanetników” z PO w stan nie dającej się już ukryć paniki, z której – zgodnie ze swoimi nawykami i całą konstrukcją duchową – dostrzegli tylko jedną drogę wybrnięcia, to znaczy ucieczki; drogę, której sens można streścić słowem:
zapomnienie („Myśmy wszystko zapomnieli…”). Cały scenariusz tej „ucieczki do przodu” miał sprowadzać się do kilku prostych, dotychczas zawsze udanych, sztuczek: „odbębnić” żałobę, jak najszybciej o wszystkim zapomnieć, nie stawiać żadnych niewygodnych pytań, nie narazić się na zmarszczenie brwi Putina, zasłużyć na pochwałę Pani Anieli, dać „ludziom” do rąk nowe piloty, dzięki którym będą mogli żeglować w wirtualnych krainach szczęśliwości. I prawie to się znowu udało, zwłaszcza że konkurencja na czas wyborów też nałożyła maski do złudzenia upodobniające ją do „płanetników”, tylko bardziej „socjalnych”.
„Prawie”, bo właśnie na drodze do pełni sukcesu stanęła relatywnie przecież niewielka grupa stojących i modlących się pod krzyżem „smoleńskim”, a nie pasujących do wizerunku myślących tylko o indywidualnej konsumpcji „ludziów”, których wyłącznie pragnąłby widzieć wokół siebie premier Tusk. Co z nimi zrobić – nie wiadomo? Przyjąć ich żądania – niedobrze, bo byłby to prezent dla znienawidzonej konkurencji; rozpędzić – też niedobrze, bo słupki poparcia mogą gwałtownie pójść w dół. Lepiej nie robić więc nic, kluczyć, zwodzić, zwlekać. Dokładnie wbrew pouczeniu, które panującym dawał św. Bernard z Clairvaux: „Nie godzi się posiadać władzę i nie czynić, co do niej należy”.
I tak oto mamy znów odwieczny dylemat liberałów, którzy nie mogą na nic się zdecydować. Chcieliby być trochę katoliccy i pokazywać się z biskupami, i trochę nowocześni, zgodni ze „standardami europejskimi”, ale zawsze bez „skrajności”. Najchętniej, jak pisał już Donoso Cortés, trudny dylemat czy ukrzyżować Chrystusa czy Barabasza odłożyliby do następnej sesji parlamentu, ale kiedy przychodzi – jak w ostatni poniedziałek – ten straszny dzień, kiedy stają naprzeciw siebie falangi katolickie i falangi socjalistyczne, nikt nie wie gdzie są liberałowie. Nikt nie wie, gdzie jest liberalny rząd p. Tuska. Chociaż nie: znalazł się! Właśnie pracuje nad podniesieniem podatków.
[...]
Pełny tekst:
prawica.net