Nieszczęścia, powiadają, chodzą parami. Być może, ale pewnie tylko w krajach normalnych, a nie w takim nieszczęśliwym kraju, jak nasz. U nas chodzą nie żadnymi tam „parami”, tylko albo trójkami - oczywiście trójkami społecznymi, które tylu ludzi posłały w swoim czasie na tamtej świat - albo nawet czwórkami - bo czego jak czego, ale nieszczęść to w naszym nieszczęśliwym kraju przecież nie brakuje. No i właśnie słowo stało się ciałem, a to za sprawą ojca Tadeusza Rydzyka, który podczas wizyty w Brukseli, widocznie czymś poirytowany, powiedział kilka verborum veritatis. Nic tak nie gorszy, jak prawda, toteż natychmiast odezwały się nożyce nie tylko w postaci europosłów z Platformy Obywatelskiej, do których dołączyli dezerterzy z PiS-u.
Nawiasem mówiąc, Jarosław Kaczyński musiał tych wszystkich swoich zaufanych działaczy dobierać sobie w korcu maku; jak nie Kaczmarek i Kornatowski, to znowu Kluzikowa, Jakubiakowa i Migalski, jak nie Libicki, czy Kamiński, to Kowal i Poncyliusz. Ale mniejsza z tym, niech się tam nawet i pozagryzają nawzajem, bo ważniejsza jest diagnoza przedstawiona przez ojca Tadeusza Rydzyka. Otóż powiedział on między innymi, że czuje się wykluczony, dyskryminowany i że „
to jest totalitaryzm” - oraz, że „
Polską nie rządzą Polacy. Tu nie chodzi o krew, ani przynależność. Oni nie kochają po polsku, nie mają serca polskiego”.
Ta charakterystyka stosunków panujących w naszym nieszczęśliwym kraju spowodowała klangor, w którym wzięli udział nie tylko parlamentarzyści Platformy Obywatelskiej, wśród których do chóru karnie przyłączył się nawet pobożny poseł Gowin, Polskiego Stronnictwa Ludowego, Sojuszu Lewicy Demokratycznej, posłowie biezprizorni w rodzaju Marka Migalskiego, Michała Kamińskiego i Jana Filipa Libickiego, ale również minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, który wystosował donos na ojca Rydzyka do Stolicy Apostolskiej, zaniesiony tam w podskokach przez odwieczną ambasadorzycę naszego nieszczęśliwego kraju przy Watykanie, z roku na rok coraz starszą pannę Hannę Suchocką.
Nietrudno dziwić się ministru Radosławu Sikorskiemu, że wykorzystał ten pretekst, by zaprezentować się naiwniakom w charakterze bezkompromisowego strażnika polskich interesów. We wszystkich poważnych sprawach, to znaczy takich, gdzie w grę rzeczywiście wchodzą polskie interesy, ma to już, albo od Sił Wyższych, albo od starszych i mądrzejszych, surowo zakazane i na przykład nie wolno mu zauważyć, że władze Republiki Litewskiej zmieniają tamtejszym Polakom nazwiska - bo jeśli ktoś, nazywał się, dajmy na to, Grzybowski, a teraz musi nazywać się Gribauskaitis, to to jest zmiana, nieprawdaż?
Zresztą - cóż by mu z tego przyszło, gdyby to zauważył? Skoro nawet my, biedni felietoniści wiemy, że czujący za sobą potężną protekcję, a może nawet zachętę niemiecką Litwini kładą lachę na tych wszystkich warszawskich mężyków stanu, którzy przed Naszą Złotą Panią Anielą muszą skakać z gałęzi na gałąź - to minister Sikorski wie takie rzeczy jeszcze lepiej. W rezultacie obroną litewskich Polaków musi zajmować się Polonia Amerykańska, między innymi - pan Jacek Marczyński z Waszyngtonu, który zainicjował i prowadzi akcję wysyłania listów do amerykańskich osobistości, zwracając w nich uwagę, że Republika Litewska, jako członek NATO, lekce sobie waży niektóre NATO-wskie standardy. Gdyby takiej kampanii towarzyszył ślad zainteresowania ze strony rządu w Warszawie, to może Departament Stanu nie odpisałby mu, że Hilaria Clintonowa podczas wizyty w Wilnie „
nie znajdzie czasu” na przyjęcie delegacji tamtejszych Polaków. Ale skoro zakazane - to zakazane, więc nic dziwnego, że minister Sikorski chwyta się każdej okazji, by sobie choć trochę pourzędować - nawet za cenę śmieszności.
[...]
Pełny tekst:
michalkiewicz.pl