Gdy w XX wieku "awangardą" i "lokomotywą" historii stała się "ojczyzna światowego proletariatu", "nowoczesność" przybrała postać "sowietyzacji"; obecnie analogicznego znaczenia nabrała "europeizacja" - stwierdził na łamach "Naszego Dziennika" prof. Jacek Bartyzel.
Iście szatańskim narzędziem "detradycjonalizacji" i rzekomej modernizacji jest schlebianie "młodym, świetnie wykształconym i dobrze zarabiającym" mieszkańcom wielkich miast oraz szczucie ich przeciwko starym, niewykształconym, "brudnym" i prymitywnie "ksenofobicznym", "zabobonnie" religijnym i "ślepo" przywiązanym do tradycji mieszkańcom wsi i małych miasteczek. Jedyne co ci "ciemnogrodzianie", zasługujący na pogardliwe miano "moherów", "talibów" itp., mogliby pożytecznego zrobić, to ustąpić czym prędzej miejsca "młodym, wykształconym" i dać się wyeliminować z przestrzeni zbiorowej, ażeby nie zawstydzać samym swoim istnieniem i widokiem wrażliwości oświeconych obywateli Europy.
Źle się dzieje, gdy przywiązanie do tradycji sprowadza się wyłącznie do bezrefleksyjnego sentymentu dla tego, co "zadawnione", albo upodobania do pewnych nawyków, zwyczajów, sposobów postępowania i oceniania rzeczy lub nawet "smaków". Taki tradycjonalizm bardzo łatwo jest strywializować i "obłaskawić", już to dla celów komercyjnych - tym przecież wabią nas producenci rozmaitych "przysmaków Babuni" ("Whiskasu dla ludzi", jak mówi mój syn), już to nawet cynicznych i perfidnych - jak "sianko pod obrus wigilijny" dla Irokezów z rezerwatu "katolicyzmu kremówkowego", jako dodatek do "Gazety Wyborczej". Taka "tradycja" może być co najwyżej pobłażliwie tolerowana w ramach "stylu życia" indywidualnych osób, zwłaszcza "starej daty", oczywiście pod rygorystycznie egzekwowanym warunkiem wyrzeczenia się przez nie jakiegokolwiek wpływu na kształt życia publicznego, a nawet - coraz częściej - rodzinnego i prywatnego, oraz zakazu wypowiadania swoich "wstecznych" (na przykład "homofobicznych") przekonań.
Lecz nawet i na wyższym oraz bardziej wyrafinowanym poziomie pojmowania tradycji szkodliwe i błędne może okazać się jej zupełne identyfikowanie z historią (przeszłością). Historia bywa bowiem także niszcząca, korodująca tradycję, zwłaszcza jeżeli zasadniczo zdrowy "historyzm" (czyli znajomość i szacunek dla dorobku poprzedników) przeistacza się w relatywistyczny "historycyzm". Zwłaszcza prądy myślowe i polityczne wywodzące się z heglizmu - na czele z marksizmem - posługują się wręcz "terrorem Historii" jako deterministycznego, nieubłaganego walca, dialektycznie "przezwyciężającego" zużyte formy, a opornych lokującego na "śmietniku historii". Zapewne i niejeden zachowujący cześć dla tradycji katolik i patriota mógłby przeprowadzić rachunek sumienia, pytając sam siebie, czy nie zachował - choćby z PRL-owskiej szkoły - nawyku mówienia i myślenia, że "coś" było "postępowe jak na owe czasy". Jeżeli przeto chcemy ocalić nasz tradycjonalizm, to musimy poszukać, odwołać się i zakorzenić w znaczeniu tradycji wyższym i pełniejszym niż to ścieśnione do historii, a przede wszystkim nieprzemijające i niezniszczalne.
Nikt z nas - bez narażenia się na śmieszność lub przynajmniej niezrozumienie - nie mógłby powiedzieć, że ma własną (osobistą) tradycję. Zdaniem francuskiego pisarza Paula Bourgeta (1852-1935), tradycjonalizm uczy nas, że żadne społeczeństwo nie może przetrwać, jeśli zrujnowane zostaną dwie instytucje odróżniające człowieka od świata zwierzęcego, czyli rodzina i naród. Naród zaś to oczywiście nie jedno, tu i teraz żyjące pokolenie, ale wspólnota wielu generacji: umarłych, żyjących i tych, którzy dopiero mają się narodzić, a wszystkie te pokolenia wzięte z osobna to tylko "etapy tej samej drogi". Każdy dojrzewający normalnie - czyli poznający historię swojego narodu - młody człowiek odkrywa, że nasza "dusza zbiorowa", to znaczy "dzieło rodzinnej ziemi i zmarłych", jest "mądrzejsza od rozumu indywidualnego". Ta dusza zbiorowa daje jednostce siłę potrzebną do wypełnienia czynu prawdziwie wolnego i moralnego. Jej najwyższym organem jest naród; pośrednim - prowincja; najmniejszym, ale zarazem najintymniejszym - rodzina. Każda zaś zdrowa rodzina to mikronaród złożony z jaźni czujących swoją duszę zbiorową i świadomych swojej żywotności.
Nie wolno wszelako zapominać o konieczności selekcji tego, co dobre i złe w przeszłości, a także o obowiązku twórczej kontynuacji. Prawdziwy tradycjonalista nie gromadzi bezładnej rupieciarni, nie jest też - jak pisał Juan Vázquez de Mella (1861-1928) - "tym, który tylko zachowuje, ani tym, który gardząc zachowywaniem, tylko zmienia; tradycjonalista tworzy i przedłuża istnienie swoich i cudzych dzieł". Pewne tradycje mogą być przecież ze sobą sprzeczne, nawet w obrębie tej samej instytucji. Eklektyzm wykluczających się tradycji wytwarza ich kakofonię, groźną dla zdrowia moralnego i psychicznego społeczeństwa, czego jednym z przykładów jest zainaugurowana w Rosji za prezydentury Władimira Putina, a zupełnie niemożliwa, synteza trzech tradycji: carsko-prawosławnej, okcydentalistyczno-liberalnej i bolszewicko-sowieckiej. Przypomnijmy, że komuniści też mieli swoją "postępową tradycję", do której dobierali sobie, w zależności od aktualnych potrzeb, zupełnie dowolne i najczęściej zmistyfikowane fakty czy postaci z przeszłości.
Święta Tradycja
Dzięki Bogu posiadamy idealny wzorzec Tradycji (winniśmy ją pisać właśnie majuskułą, w odróżnieniu od tradycji w omawianym wyżej sensie) w postaci depozytu Wiary (depositum fidei), danego nam przez Boskiego Założyciela religii katolickiej i strzeżonego przez Jego Kościół; Tradycji prawdziwej, absolutnej i niezmiennej. O "rozwoju Tradycji" możemy mówić - jak wyjaśnił to z niezrównaną subtelnością, wyniesiony właśnie na ołtarze bł. John Henry kard. Newman (1801-1890) - tylko w tym znaczeniu, że odkrywamy i lepiej rozumiemy prawdy już dane i objawione, nigdy zaś w takim, żeby cokolwiek się w niej zmieniało lub aby coś do niej dodawano.
Jak nauczał św. Tomasz z Akwinu (1225-1274), życie wspólnoty politycznej też może być urządzone w duchu Tradycji, jeżeli jej przewodnicy są - starają się być - "naśladowcami Chrystusa", rozplanowującymi rzeczy w państwie tak, jak Bóg uczynił to w świecie. Pomimo wszelkich błędów, ludzkich słabości i nawet zbrodni taki porządek starano się zbudować w średniowiecznej Christianitas, którą nazywano też Res Publica Christiana; można powiedzieć, że aż do XIII wieku, będącego epoką szczytowego wzniesienia ludzkiego ducha, sprawy szły zasadniczo w dobrym kierunku.
Niestety, już od schyłku średniowiecza nastąpiło załamanie. Niepodobna opisać w kilku słowach wszystkich tego powodów. Historycy i myśliciele wskazują zresztą wiele przyczyn rozpadu świata Tradycji: zgubny wpływ nowych prądów intelektualnych, takich jak przeciwstawiający sobie rozum (dla elity) i wiarę (dla maluczkich) awerroizm oraz negujący realność uniwersaliów nominalizm; wyniszczający obie strony spór kompetencyjny "Pałacu" i "Świątyni", czyli władzy politycznej i kościelnej, "ześlizg" od teologicznego do wyłącznie antropologicznego sensu polityki oraz sprowadzenie religii do "sprawy prywatnej" jednostki podlegającej kontroli ze strony państwa.
Antytradycja i dyktat modernizacji
O ile wspomniane wyżej ujemne prądy i zjawiska występujące u schyłku średniowiecza i we wczesnej nowożytności (XVI-XVII wiek) skaleczyły głęboko świat Christianitas, o tyle trzy ostatnie stulecia, począwszy od epoki tzw. Oświecenia, wyzwoliły potężne i rozległe siły wprost przeciwstawne i nienawistne chrześcijaństwu, zwłaszcza rzymskiemu katolicyzmowi, oraz tym formom egzystencji społeczno-politycznej, które stanowiły inkarnację Tradycji w zbiorowe życie doczesne. Inaczej mówiąc, narodził się wówczas i rozszerzał w toku kolejnych, coraz głębiej niszczących tkankę życia społecznego, rewolucji politycznych, społecznych, religijnych i kulturalnych, świat Anty-Tradycji: Anty-Kościoła, Anty-Ojczyzny, Anty-Rodziny, Anty-Hierarchii, Anty-Monarchii etc.; świat inwersji wobec wszystkiego, co konstytuuje normalne, zdrowe społeczeństwo, co jest "po bożemu"; świat świadomie urządzany "na wspak". Lapidarnym streszczeniem najgłębszych pragnień wrogów Tradycji była słynna maksyma "encyklopedysty" Denisa Diderota (1713-1784), iż nie będzie dobrze na świecie, dopóki "na kiszkach ostatniego króla nie powiesimy ostatniego klechy".
Autorytet Tradycji, zarówno religijnej, jak i politycznej, podlegał odtąd systematycznemu rugowaniu i podważaniu, przy czym najbardziej zabójczą i z premedytacją stosowaną bronią był tu proceder ośmieszania, wyszydzania i celowego bluźnierstwa, połączony z wielokroć wypróbowaną sztuczką prezentacji (i autoprezentacji) szyderców i bluźnierców jako "męczenników" rozumu, wolności, tolerancji, praw człowieka etc., jeśli tylko ich prowokacje spotykają się z najdelikatniejszą choćby formą oporu i braku akceptacji. Strategia ta nie przyniosłaby wszelako sukcesu, gdyby wrogowie Tradycji nie dokonali uwieńczonego sukcesem "marszu przez instytucje" nauczania i wychowania wszystkich szczebli, do czego walnie przyczyniło się powstanie systemu państwowej, przymusowej, "bezpłatnej" i przede wszystkim laickiej edukacji (nie na darmo już w XIX-wiecznej Francji nauczycieli szkół publicznych nazywano "czarnymi huzarami Republiki"), jak również prasy i nowoczesnych, zwłaszcza masowych, mediów manipulujących zbiorową wyobraźnią. Także uprawiana przez nie celowa deprawacja moralna, wzbudzanie przyzwolenia dla wszelkich dewiacji i bezwstydu ("odważne przełamywanie tabu"), umożliwiała "zmianę mentalności" (ulubione słowo "socjalnych inżynierów") paraliżującą zdolność do stawiania oporu wszelkim rewolucjom.
Dzieje ostatnich stuleci aż po nasze czasy stanowią wszędzie monotonną matrycę tego samego mechanizmu, który jest stosowany wobec narodów i krajów "zacofanych", to znaczy dochowujących w pewnym przynajmniej stopniu wierności Tradycji katolickiej i tradycji lokalnej (jak już wspomniano, w Europie dotyczy to zwłaszcza Hiszpanii i Polski). Polega on na natarczywym i bezwzględnym - acz różnymi metodami - żądaniu, aby porzuciły one trwanie w tym "zaściankowym zacofaniu", aby się "zmodernizowały" i stały się "jako inne narody", czyli te, które są przodujące w nowoczesności i postępie. Jako że niezbadanym dla naszego (ograniczonego) umysłu zrządzeniem Opatrzności pierwszym narodem i krajem, który dokonał najpierw intelektualnej (Oświecenie w jego najbardziej radykalnej postaci), wkrótce zaś fizycznej i jawnie barbarzyńskiej (Rewolucja) apostazji od Tradycji była akurat "najstarsza córa Kościoła" i arcywzór (zwłaszcza w epoce Ludwika Świętego) chrześcijańskiej monarchii, czyli Francja, to upodobnienie miało być w pierwszym rzędzie "francyzacją", od początku wszelako identyfikowaną z "europeizacją". Gdy w XX wieku "awangardą" i "lokomotywą" historii stała się "ojczyzna światowego proletariatu", nowoczesność przybrała z kolei postać "sowietyzacji"; obecnie analogicznego znaczenia nabrała na powrót "europeizacja", tym razem jednak w formule "wolnej" od jakichkolwiek konotacji narodowych, ale także "amerykanizacja", identyczna z kolei z "globalizacją".
Tę zasadniczą, choć występującą w różnych formułach i kostiumach ideologicznych, konfrontację hiszpański filozof tradycjonalistyczny Rafael Gambra (1920-2004) nazywa przeciwstawieniem Tradycji (Tradición) i imitacji (mimetismo). Tradycja to religijna postawa wobec życia, jedność duchowa społeczeństwa chrześcijańskiego, duch krucjaty oraz współżycie wspólnotowe oparte na wykształconych w toku dziejów przez daną społeczność narodową zwyczajach i instytucjach; imitacja to laicka koncepcja polityki, sformalizowany porządek tolerujących się nawzajem jednostek i grup heterogennych oraz ciągłe dążenie do narzucenia własnej wspólnocie projektów modernizacyjnych, naśladujących kolejne mody ideologiczne, jakie wymyśla "rozum oświecony" i "duch dziejów". To samo co Gambra opisuje wnikliwie i wyczerpująco na wielu stronach, z właściwą sobie finezją oddał w genialnym skrócie angielski pisarz - konwertyta Gilbert Keith Chesterton (1874-1936), powiadając: "To, co nie jest tradycją, jest plagiatem".
[...]
Pełny tekst:
"Nasz Dziennik"