Święta Bożego Narodzenia - jeśli popatrzeć na ofertę wielkich sieci handlowych - rozpoczynają się już w Dzień Zaduszny. Na ekranach telewizyjnych i ulicach miast od początku grudnia pojawia się cała armia ubranych na czerwono krasnali udających Świętych Mikołajów. Krótko mówiąc, komercjalizacja zamiast sakralizacji. Fenomen dobrze nam znany i po wielokroć komentowany. „Uhandlowienie” Świąt Bożego Narodzenia przyszło do nas jako jeden z aspektów ogólniejszego zjawiska nazywanego amerykanizacją. Polega ono na przejmowaniu wzorców kulturowych dominujących za oceanem, zazwyczaj kojarzących się w dziedzinie kultury z czymś na pograniczu kiczu, a w sztuce kulinarnej - ze smakiem hamburgera z baru sieci McDonald's.
Warto uzmysłowić sobie fakt, że w Stanach Zjednoczonych (czy w innych krajach na Zachodzie) efekt odarcia okresu przedświątecznego (Adwentu) czy samego Bożego Narodzenia z kontekstu religijnego, z sacrum, jest osiągany nie tylko poprzez wspomnianą komercjalizację, lecz także jest coraz bardziej rezultatem ekspansywnej chrystianofobii. To jest paradoks (aczkolwiek mający swoje historyczne precedensy), że światowe mocarstwo, jakim są Stany Zjednoczone, uznawane wciąż za kraj chrześcijański, stoi - być może - u progu forsowanej przez laicyzatorów „wojny kulturowej”.
Większość Amerykanów (ok. 70 proc.) deklaruje się jako chrześcijanie, a mimo to w ich kraju szerzy się chrystianofobia. Objęcie władzy przez prezydenta Baracka Obamę i jego pierwsze decyzje oraz deklaracje wzbudzają poważne wątpliwości, czy prądy chrystianofobiczne zatrzymają się tylko i wyłącznie na niższych szczeblach amerykańskiej administracji. Przemawia za tym chociażby niesłabnąca od kilkudziesięciu lat aktywność w wypychaniu ze sfery publicznej tradycji i symboli chrześcijańskich przez amerykański Sąd Najwyższy - najważniejszy, obok prezydenta i Kongresu, składnik systemu władzy w USA. Wystarczy przypomnieć najważniejsze decyzje podejmowane przez liberalną większość składu orzekającego, które miały duży wpływ na życie społeczne (ale też religijne) za oceanem: w 1963 r. - zakaz modlitwy w szkołach publicznych, w 1973 r. - zezwolenie na aborcję bez ograniczeń, 1987 r. - zakaz tzw. chwili ciszy w sali szkolnej przed zajęciami. W tym kontekście powróćmy do świąt.
„Problemem” Bożego Narodzenia parokrotnie zajmował się Sąd Najwyższy USA! W latach 80. ubiegłego wieku sędziowie z „Supreme Court” dwa razy (w 1984 r. i 1989 r.) rozpatrywali pozwy składane przez organizacje wojujących laicyzatorów, dotyczące „naruszenia konstytucji” przez obecność szopek bożonarodzeniowych w miejscach publicznych (pozwy dotyczyły małych miasteczek). Po wielu deliberacjach podjęto decyzję (minimalną większością głosów 5:4), że obecność żłóbka nie godzi w Konstytucję, o ile szopce towarzyszą inne, „świeckie elementy”, np. Santa Claus (Dziadek Mróz) czy renifery. W ten sposób narodziła się „klauzula renifera”, wedle której mierzy się stopień laickości szopki betlejemskiej.
Pionierzy nowej, świeckiej tradycji oraz ich wojujące wyznanie
Wzorzec postępowania był zawsze ten sam. Pozew składali (i składają) „obrońcy konstytucji” (czytaj: agresywni zwolennicy laickiej ideologii) zrzeszeni w amerykańskich odpowiednikach Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej - czyli American Civil Liberties Union (ACLU - Związek Amerykańskich Swobód Obywatelskich) bądź Americans United for Separation of Church and State (Zjednoczeni Amerykanie na rzecz Rozdziału Kościoła od Państwa). Przy czym miarą zgodności z Konstytucją Stanów Zjednoczonych Ameryki miała być zgodność z radykalnym wariantem liberalizmu wyznawanym przez te (oraz inne) organizacje. Ta wersja liberalizmu interpretuje bowiem konstytucyjny zakaz ustanawiania w USA religii państwowej nie jako wolność religii (jak zakładali pod koniec XVIII wieku autorzy tej poprawki do amerykańskiej ustawy zasadniczej), ale jako wolność od religii. W praktyce jednak oznacza to działanie - poprzez orzecznictwo Sądu Najwyższego oraz niższych instancji amerykańskiego sądownictwa - na rzecz zaprowadzenia rzeczywistej religii państwowej - czyli laicyzmu. Nie od dziś przecież wiadomo, że liberalny laicyzm ma wszelkie znamiona kultu - ma swoje niekwestionowane dogmaty, swoich kapłanów, świętych, a nawet własny język liturgiczny.
W przypadku wyrażenia „neutralność przestrzeni publicznej” wobec symboli religijnych mamy do czynienia z liberalną nowomową oznaczającą, że neutralność równoznaczna jest z nieobecnością. Tutaj - zauważmy - nie ma zastosowania zasada „pro choice”. Człowiek wierzący nie ma swobody wyboru. Jego „wolność religijna” ma po prostu oznaczać, że w szkolnej sali ma nie być krzyża czy szopki wewnątrz jakiegoś publicznego budynku w USA. Neutralność oznacza brak (symboli religijnych), a faktycznie promocję wyznania, które usiłuje stać się wyznaniem dominującym na Zachodzie (mowa o wojującym laicyzmie); wyznania, które charakteryzuje się skrajną nietolerancją.
Liberalizm zionący tolerancją
W 2005 roku ukazała się w USA książka Jona Gibsona pt. “The war on Christmas. How the liberal plot to ban the sacred Christian holiday is worse then You thought” („Wojna wytoczona Bożemu Narodzeniu. O tym, że liberalny spisek zakazujący uświęconego chrześcijańskiego święta jest gorszy, niż myślicie”). Autor, który do niedawna był jedną z gwiazd amerykańskiej stacji „Fox News”, opisał w niej konkretne przypadki nietolerancji laicyzatorów, które pod względem represyjności i absurdalności w pełni odzwierciedlają zasadność używania w tym przypadku przymiotnika „totalitarne”.
Jako przykład może posłużyć decyzja władz edukacyjnych w mieście Covington (stan Georgia), które w grudniu 2000 roku zakazały używania w tamtejszych szkołach nazwy „przerwa bożonarodzeniowa” (Christmas holiday), ponieważ nazwa ta rzekomo „wykluczała” ze społeczności szkolnej uczniów innych wyznań. Władze podjęły tę decyzję zastraszone przez ACLU, która zagroziła złożeniem pozwu sądowego przeciw szkołom, które w swoich kalendarzach zamiast nazwy „przerwa zimowa” będą używać tradycyjnej nazwy odwołującej się do Bożego Narodzenia.
Taktyka zastraszania regularnie stosowana przez wojujących laicyzatorów przyniosła efekt w 2004 roku, gdy dyrekcja jednej ze szkół podstawowych w Mustang (Oklahoma) podjęła decyzję o zaprzestaniu wystawiania szopki bożonarodzeniowej w holu szkoły. Aberracja posuwa się nawet do takich granic absurdu, że niektóre dyrekcje amerykańskich szkół zakazują dekorowania w okresie przedświątecznym korytarzy i sal kolorami czerwieni i zieleni (barwami tradycyjnie kojarzonymi w kulturze anglosaskiej ze świętami) jako „wykluczającymi” uczniów z niechrześcijańskich rodzin.
Nie przeszkadza to jednak wykluczać (bez cudzysłowu) uczniów chrześcijańskich. Laicyzatorzy (albo ci, którzy dają im się zastraszać) nie tylko zakazują im radowania się z narodzin Dzieciątka poprzez oglądanie w szkole szopki lub śpiewanie kolęd. Praktyki restrykcyjne idą jeszcze dalej. Jon Gibson opisuje sytuację, do której doszło w grudniu 2001 roku w miejscowości Plano w Teksasie. W jednej z tamtejszych szkół podstawowych nauczyciele zakazali chrześcijańskim uczniom wręczania kolegom i koleżankom tradycyjnych prezentów świątecznych, które zawierały chrześcijańskie przesłanie. Wśród skonfiskowanych w ten sposób upominków „gwałcących neutralność światopoglądową szkoły” był na przykład ołówek z napisem: „Jezus jest przyczyną [świętowania - G.K.]” („Jesus is the Reason”) oraz ciasteczko w kształcie litery „J”. Ponadto uczniom zakazano składania życzeń w tradycyjnej formie „Merry Christmas”, a zamiast tego nauczyciele rygorystycznie przestrzegali nowej formy „Happy Holiday”. Stalin? Gomułka? Nie, to dobijający się do statusu wyznania dominującego radykalny laicyzm w USA początku XXI wieku.
W 1989 roku jeden z prawników etatowo zatrudnionych przez ACLU, gdy był w budynku władz stanowych w Harrisburgu (Pensylwania), natknął się na stojącą w holu bożonarodzeniową choinkę. W jego ocenie, okazała się ona „niekonstytucyjna”. Po skrupulatnej inspekcji bombek zawieszonych na jej gałązkach okazało się bowiem, że były na niej trzy ozdoby w kształcie krzyża, co „stanowiło pogwałcenie konstytucyjnego rozdziału państwa od religii”. Tym razem nawet miejscowy sąd usłyszał dochodzący powiew absurdu i pozew oddalił.
Na liberałów zionących tolerancją natknął się w grudniu 2003 roku 63-letni Greg Childress od lat odgrywający w szkołach w Baldwin City (Kansas) rolę Santa Claus (Dziadka Mroza) rozdającego prezenty. Wydawać by się mogło, że stopień świeckości Dziadka Mroza spełnia „konstytucyjne normy neutralności światopoglądowej” - jest przecież pozbawionym pastorału i mitry biskupiej (atrybuty św. Mikołaja) krasnalopodobnym staruszkiem. Ale nie dla ACLU, który w 2003 r. zagroził władzom szkolnym wspomnianego miasta w Kansas procesem, jeśli nie zaprzestaną organizowania wizyt Santa Claus w szkołach. Powód? Podczas rozdawania prezentów Dziadek Mróz nie tylko zadawał zwyczajowe pytania: „Czy dzieci były grzeczne?”, ale ośmielił się prowadzić „propagandę religijną na terenie neutralnej światopoglądowo szkoły”. A „propaganda” polegała na tym, że zapytał dzieci, czy wiedzą dlaczego są Święta Bożego Narodzenia? I nie zaprzeczał, gdy niektóre z nich odpowiadały: „To są urodziny Pana Jezusa”. I tym razem taktyka zastraszania - rzecz jasna, w imię szerzenia tolerancji – była skuteczna. Politycznie niepoprawny Dziadek Mróz zniknął ze szkół w Baldwin City.
Pełny tekst w
„Naszym Dzienniku”