Stanisław Michalkiewicz, „Polonia Christana”, nr 11, 2009
Ludzie, którzy nie traktują poważnie zasad, jakie sami ustanawiają, nie zasługują na zaufanie, podejmowane zaś przez nich przedsięwzięcia nie wydają się wiarygodne. Tymczasem właśnie z taką sytuacją mamy do czynienia w przypadku Traktatu Lizbońskiego.
Traktat Lizboński – w odróżnieniu od traktatu konstytucyjnego, którego jest jedynie unikającą ostentacji modyfikacją – miał być przyjmowany bez uciekania się do referendów. Widocznie kierownicze kręgi biurokratycznej międzynarodówki, która próbuje formalnie przejąć władzę nad narodami Europy, wiedzą, że władze państw członkowskich są wystarczająco skorumpowane, by zgodzić się na cokolwiek, podczas gdy z obywatelami nigdy nic nie wiadomo. Niestety, konstytucja Irlandii nie dopuszcza możliwości przyjęcia traktatu tego rodzaju bez organizowania referendum, więc jeszcze tym razem trzeba było zaryzykować. Jak wiadomo, Traktat Lizboński został w referendum irlandzkim odrzucony i zgodnie z przyjętymi zasadami z tą chwilą przestawał być aktualny.
Pozorne ustępstwa
Jednak zasady zasadami, a potrzeba sformalizowania władzy nad europejskimi narodami – swoją drogą, więc rozpoczęło się molestowanie władz Republiki Irlandii, by przeprowadziły ponowne referendum. Samo molestowanie mogło nie dać rezultatu, więc biurokratyczny internacjonał poszedł wobec Irlandii na ustępstwa, których tamtejszy rząd oczekiwał. W rezultacie traktat zaoferowany Irlandii do ratyfikacji stał się nieco inny niż oferowany pozostałym państwom, których władze takich obiekcji co do jego przyjęcia nie miały.
(…)Ale właśnie ta skwapliwość unijnych biurokratów w oferowaniu wszelkich ustępstw, byle tylko traktat wszedł w życie, utwierdza mnie w podejrzeniach, że wszystkie one nie będą miały najmniejszego znaczenia, ponieważ praktyka funkcjonowania Unii Europejskiej przejdzie do porządku nad traktatowymi zapisami – oczywiście nie wszystkimi, a tylko takimi, które dawały państwom członkowskim szansę postępowania według własnej woli. Natomiast postanowienia określające prawa biurokratycznego internacjonału, personifikowanego przez unijne instytucje, będą egzekwowane z żelazną konsekwencją.
Powie ktoś, że to nieprawda, bo przecież w tych unijnych instytucjach zasiadają przedstawiciele państw członkowskich, którzy sobie samym nie dadzą przecież zrobić krzywdy. Argument ten, chociaż teoretycznie słuszny, w praktyce może być pozbawiony ciężaru gatunkowego, z uwagi na mechanizm doboru owych przedstawicieli. Są to w większości ludzie wykorzenieni, dla których prawdziwą ojczyzną nie są kraje pochodzenia, tylko urzędy i instytucje. Żeby nie być gołosłownym, warto przyjrzeć się polskim przedstawicielom w UE: Jerzemu Buzkowi, Danucie Huebner czy Róży Thun (
de domo Woźniakowskiej). Wszyscy oni są patriotami „Europy”, tzn. – biurokratycznych instytucji, z których żyją – i tamten punkt widzenia próbują narzucać krajom swego pochodzenia. Co dobre dla biurokratycznego internacjonału, to dobre dla wszystkich.
Ten skarykaturowany patriotyzm doznaje, niestety rodzaju moralnej sankcji ze strony COMECE – „związku zawodowego” europejskich biskupów katolickich, któremu biurokratyczny internacjonał przeznaczył funkcję transmisji swojego punktu widzenia i swojej polityki do katolickich mas.
O co naprawdę chodzi
Jakie są zatem te istotne postanowienia Traktatu Lizbońskiego? Najważniejsze dotyczy proklamowania Unii Europejskiej jako nowego podmiotu prawa międzynarodowego, czyli –jako nowego państwa. Powstanie Unii Europejskiej zmienia w sposób zasadniczy formułę europejskiej współpracy z konfederacji, czyli związku państw, na federację, czyli państwo związkowe. W takiej sytuacji musimy postawić pytanie o status prawno-międzynarodowy państw członkowskich w ramach tej nowej formuły. Czy będą one nadal państwami niepodległymi, skoro z chwilą wejścia w życie Traktatu Lizbońskiego i powstania Unii Europejskiej staną się jej częściami składowymi?
Nigdy jeszcze w historii żadna część składowa jakiegokolwiek państwa nie była niepodległa. Przeciwnie – podlegała władzom tego państwa właśnie jako jego część składowa. Wydaje się zatem, że zgoda na wejście w życie Traktatu Lizbońskiego oznacza
de facto rezygnację z niepodległości państwowej. Niejasne jest tylko to, czy wszystkie państwa członkowskie zrezygnują z niepodległości z tym samym skutkiem, czy też niektóre utracą ją naprawdę, podczas gdy inne – na przykład Niemcy – będą tego nowego państwa politycznym kierownikiem. Zostanie nam to objawione w odpowiednim momencie, bo z samego traktatu wydedukować tego niepodobna, chociaż prawdopodobieństwo takiego właśnie obrotu sprawy graniczy z pewnością. Między innymi również z uwagi na wyjątkową formułę zastosowaną przez Niemcy przy ratyfikacji rzeczonego traktatu.
Drugie pytanie, jakie musimy postawić w związku ze zmianą formuły współpracy z konfederacji na federację, to pytanie o suwerenność polityczną państw członkowskich, a więc ich zdolność do samodzielnego określania własnych kompetencji. Traktat Lizboński formułując tzw. zasadę przekazania, mówiącą, iż Unia Europejska będzie miała tylko kompetencje przekazane jej przez państwa członkowskie, sugeruje, że suwerenność polityczna w UE będzie podzielona. Unia Europejska będzie suwerenna w zakresie kompetencji przekazanych, tzn. ona będzie decydowała, jaki zrobić z nich użytek, ale i państwa członkowskie całkiem suwerenności nie utracą, bo to one będą decydowały, jakie kompetencje przekazać, a jakich nie.
Europa już tak funkcjonowała w średniowieczu – na rozproszeniu i podziale suwerenności polegał feudalizm polityczny – więc i teraz taka formuła byłaby możliwa do zastosowania. Problem wszelako w tym, że kolejna zasada zawarta w Traktacie Lizbońskim, tzn. zasada lojalnej współpracy, pozbawia zasadę przekazania wszelkiego znaczenia. Zasada lojalnej współpracy głosi, że państwa członkowskie muszą powstrzymać się przed działaniami, które mogłyby zagrozić (podkr. – SM) urzeczywistnianiu celów Unii Europejskiej. Ponieważ nie ulega wątpliwości, że za urzeczywistnianie celów Unii odpowiedzialne są władze Unii, wynika z tego, iż pod pretekstem domniemanego zagrożenia tych celów, mogą one zmusić państwa członkowskie do zachowań zgodnych z wolą biurokratycznego internacjonału – i to niezależnie od kompetencji przekazanych. W ten oto sposób, bez zbędnego precyzowania okoliczności, suwerenność polityczna zostanie państwom członkowskim stopniowo odebrana, one same zaś wskutek tego zostaną przekształcone w prowincje o zróżnicowanym statusie autonomicznym. W przypadku Polski taki obrót sprawy dodatkowo grozi rychłą realizacją niemieckiego projektu odzyskania tzw. „ziem utraconych”, czyli Śląska Górnego i Dolnego, Ziemi Lubuskiej, części Wielkopolski, Pomorza Zachodniego, Środkowego i Gdańskiego oraz Warmii i Mazur, a więc – rozbiorem Polski. (…)
Pełny tekst w dwumiesięczniku:
„Polonia Christiana”