Senator Barack Obama rozpoczynał swoją zwycięską kampanię prezydencką pod hasłem prowadzenia "polityki ponad podziałami" (post-partisan policy). Jego przyjście do Białego Domu miało zainaugurować nową erę, w której nie będą już istotne najważniejsze - jak dotąd - podziały polityczne wśród amerykańskiego społeczeństwa (np. podział na zwolenników Demokratów i Republikanów). Oto miała nastąpić inauguracja postpolityki w amerykańskim wydaniu.
Zwiastunem tych tendencji było odwoływanie się przez demokratycznego kandydata na prezydenta przede wszystkim do emocji. Opisywał to jego slogan wyborczy: "We can do it" ("Możemy to zrobić"). Jak zawsze w przypadku tego rodzaju haseł charakteryzowało się ono tak dużym stopniem ogólności, że nie przekazywało żadnych treści, poza sugerowaniem Amerykanom, że jednak coś potrafią.
Barack O'Media
Nie należy w żadnej mierze zapominać o retorycznych umiejętnościach Obamy - jednego z najzdolniejszych mówców amerykańskiej polityki, potrafiącego przekonująco mówić do obywateli o rzeczach, o których chcieliby oni usłyszeć (Potrafimy!). Jednak najistotniejszym czynnikiem okazało się wsparcie najważniejszych mediów (prasy i telewizji) - od lat zdominowanych przez różne odcienie liberalizmu. W 2008 roku młody senator z Illinois był ich kandydatem i w najważniejszych mediach amerykańskich miał swoich wypróbowanych przyjaciół. Liberalne elity medialne wreszcie znalazły idealnego kandydata: młody Afroamerykanin o postępowych poglądach (co prawda heteroseksualny, ale nie można mieć wszystkiego naraz).
Medialny monitoring kampanii prezydenckiej 2008 roku (wykonywany zarówno przez instytucje, jak i osoby indywidualne) przyniósł wyniki zupełnie jednoznaczne, świadczące o zdecydowanym zaangażowaniu się mediów po stronie Obamy. Na przykład trzy największe ogólnoamerykańskie stacje telewizyjne: NBC, ABC oraz CBS - w czasie kampanii wyborczej wyemitowały aż 462 materiały przedstawiające demokratycznego kandydata w pozytywnym świetle, a tylko 70, które zawierały treści niekorzystne dla niego.
Bardzo wymowne było również unikanie w mediach określania Obamy mianem liberała. W czasie kampanii trzy wymienione stacje telewizyjne zrobiły to tylko 14 razy, zdecydowanie częściej używając wobec niego określeń typu "wschodząca gwiazda", "superstar", a nawet "gwiazda rockowa". To zresztą kolejna cecha charakterystyczna konstruowania medialnego wizerunku Obamy - jego kult. Liberalne media - zarówno drukowane (np. "New York Times"), jak i elektroniczne roztoczyły wokół demokratycznego senatora otoczkę wyjątkowości, nadchodzącego przełomu ku nowym, lepszym czasom. Jeszcze przed rozstrzygnięciem wyborczym zaczęły mnożyć się porównania Obamy z Johnem F. Kennedym, pisano o "obamaizmie" jako swego rodzaju nowej, politycznej religii Amerykanów. Wszystko to przy inkantacjach, że jest to kandydat ponad podziałami, którego głównym zadaniem jest udowodnienie obywatelom, że jednak coś potrafią.
Media z pewnością potrafiły. Na przykład tuszować podczas kampanii 2008 roku niewygodne dla Obamy fakty, jak np. jego bliską znajomość z Willem Ayersem, związanym w latach 60. z radykalnym ugrupowaniem Nowej Lewicy, niewahającym się używać ataków terrorystycznych ("Weather Underground"), czy też długoletnią zażyłość z czarnym kaznodzieją Jeremiahem Wrightem. Gdy do opinii publicznej przeniknęły szokujące nagrania jego kazań, w których nie tylko ostro krytykował Amerykę, ale również ironicznie wypowiadał się na temat ofiar zamachów z 11 września 2001 roku ("amerykańskie kurczaki poszły się upiec" - oto jedno ze sformułowań wielebnego pastora Wrighta) - większość mediów przyjęło taktykę: "Nie pytaj i nie mów".
[...]
Pełny tekst: "
Nasz Dziennik"