W lewicowym dzienniku „The New York Times” ukazał się ostatnio interesujący artykuł Rossa Douthata, który dostrzega istotną różnicę, jaka dokonała się w ciągu ostatnich lat w amerykańskiej kulturze. O ile dawniej (w latach 70. XX wieku) społeczeństwo amerykańskie dzieliło się na rosnącą w siłę, dobrze wykształconą klasę przychylnie nastawioną do liberalnych idei, zwłaszcza do samej rewolucji seksualnej oraz na klasę średnią, gorzej wyedukowaną, ale bardziej religijną, popierającą konserwatywne idee, o tyle dzisiaj jest na odwrót.
Wiadomo, że obecnie bardziej religijni są Amerykanie lepiej wykształceni. Zachowują oni tradycyjne stanowisko wobec małżeństwa i rodziny. Z drugiej strony mamy gorzej wyedukowaną część społeczeństwa liberalnie nastawioną do kwestii rodziny i małżeństwa.
Opublikowane ostatnio wyniki badań „National Marriage Project” uwidaczniają wyraźny upadek rodziny z dwoma rodzicami pośród umiarkowanie wyedukowanej klasy średniej (58 proc. Amerykanów z maturą wychowuje dzieci jako samotni rodzice).
Upadek ten jest przygnębiający, zauważa Douthat, ale nie jest zaskoczeniem. Pisze on: „Wiemy już od dłuższego czasu, że istnieje pewna przepaść, jeśli chodzi o trwałość małżeństwa: absolwenci wyższych uczelni rzadko decydują się na rozwód i rzadko wychowują potomstwo urodzone poza małżeństwem, podczas gdy dla reszty społeczeństwa rodzicielstwo pozamałżeńskie i rozpad rodziny stają się nową normą”. Felietonista „The New York Times’a” zauważa, że „to jeden z paradoksów wojny kulturowej: dobrze wykształceni Amerykanie żyją w sposób tradycyjny, chociaż są liberałami kulturowymi, podczas gdy średnia klasa amerykańska hołduje tradycyjnym wartościom, ale ma problem z tym, by żyć z nimi w zgodzie”.
Badania Marriage Project pokazują jednak, że ten paradoks zanika. Już nie jest to takie oczywiste, że klasa średnia, nieco gorzej wyedukowana niż absolwenci szkół wyższych, posiada bardziej konserwatywne poglądy na temat małżeństwa i rodziny, albo że bardziej wykształcona część obywateli wciąż jest bardziej liberalna i zeświecczona.
Ten podział dokonał się pokolenie temu, ale obecnie traci na znaczeniu. W latach 70. Amerykanie po studiach masowo popierali liberalne prawo rozwodowe, podczas gdy reszta społeczeństwa zachowała ambiwalentny stosunek do tego. Podobnie, osoby mające wyższe wykształcenie w przeciwieństwie do osób ze średnim wykształceniem, rzadko twierdziły, że seks przedmałżeński jest „zawsze zły”. Do 2000 r. wzrosła znacznie liczba konserwatystów zarówno wśród absolwentów wyższych uczelni, jak i szkół maturalnych, którzy domagają się, by wprowadzić utrudnienia, ograniczające możliwość uzyskiwania łatwych rozwodów, natomiast gorzej wykształceni Amerykanie stali się bardziej rozwiąźli.
Zaobserwowano także zmianę w religijności Amerykanów. W latach 70. absolwenci uczelni nieco rzadziej chodzili do kościoła niż absolwenci szkól średnich. Dzisiaj jest na odwrót. Bardziej religijni i praktykujący są Amerykanie z wyższym wykształceniem, podczas gdy gorzej albo wcale niepraktykujący są gorzej wykształceni Amerykanie.
Obserwuje się również, że osoby religijne stały się bardziej wykształcone. Obecnie w USA jedną z najlepiej wykształconych grup są ewangelicy.
Oznacza to, zdaniem Douthata, że wojna kulturowa, która często jest postrzegana jako konflikt liberalnych elit z średnią klasą gorzej wykształconą, tak naprawdę jest konfliktem toczonym w obrębie klas wykształconych.
Autor felietonu ubolewa nad tym, że amerykańskie kościoły mają coraz większy problem w dotarciu do osób gorzej wykształconych. I jest to problem nie tylko dla samego chrześcijaństwa, ale także dla kraju, gdyż silnie rodziny i silne wspólnoty religijne są ważne dla dobrobytu klasy robotniczej. Obecnie nie ma żadnej struktury, która mogłaby w społeczeństwie odegrać taką stabilizującą rolę, jaką w 20. wieku odgrywał Kościół katolicki wśród klasy robotniczej. W rezultacie długotrwała wojna kulturowa o to, by umocnić rodzinę, by małżeństwo zarezerwować jedynie dla heteroseksualistów, by promować edukację propagująca czystość przedmałżeńską, zdaniem autora felietonu ma drugorzędne znaczenie w sytuacji, gdy coraz częściej do kontaktów seksualnych dochodzi poza jakimikolwiek strukturami społecznymi i znaczna część dzieci również wychowuje się poza nimi.
Autor obawia się, że podczas gdy dobrze wykształceni Amerykanie będą toczyć batalię o zachowanie tradycyjnego małżeństwa, większość obywateli może po prostu całkowicie zrezygnować z tej instytucji. „Byłaby to wielka tragedia wojny kulturowej” – konkluduje Ross Dauthat.
Źródło: „The New York Times”, AS