Jednym z reliktów komunizmu jest traktowanie zasad dobrego wychowania jako rodzaju luksusu czy fanaberii (na którą czasem można sobie pozwolić). Tymczasem rzecz przedstawia się dokładnie odwrotnie. Dobre maniery były zawsze – i pozostają – w naszym kręgu kulturowym samą esencją wzajemnego stosunku ludzi do siebie. Nie istnieją sytuacje, gdy można czuć się zwolnionym z ich przestrzegania. Fakt, że jesteśmy chrześcijanami, określa definitywnie, iż nigdy nie powinniśmy zachowywać się pysznie, bezceremonialnie, grubiańsko czy nawet obojętnie wobec naszych bliźnich.
To nie przypadek, że ojczyzną sztuki form obcowania z drugim człowiekiem, czyli
savoir-vivre`u, stała się Francja – „najstarsza córa Kościoła” i wzór wysokiej kultury życia codziennego – swego czasu bezapelacyjnie przewodząca państwom chrześcijańskim także w innych dziedzinach.
Jean Goyard, który przybył kilka lat temu do Krakowa z wykładem na temat tożsamości kultury francuskiej, przypomniał, że kluczem do niej, jej sekretem – dziś zapomnianym i mało rozpoznawalnym – jest uprzejmość. Uprzejmość to przecież nic innego, jak wyraz miłości bliźniego. Uprzejmość bez względu na sytuację, okoliczności, samopoczucie. We francuską tradycję wychowania dzieci – która przyjęła się później w całej Europie – jako naczelna zasada wpisana została dawno temu, uprzejmość wobec człowieka każdego stanu. A zatem uśmiech we wszelkich okolicznościach, nie okazywanie zniechęcenia czy znudzenia drugą osobą. Tego wszystkiego uczy obcowanie w dzieciństwie i młodym wieku z ludźmi o wysokiej kulturze – stąd troska domu, by znaleźć nauczyciela o odpowiednich predyspozycjach – a także ze sztuką oraz unikanie trywialnych rozrywek.
Te proste zasady wzajemnego obcowania ludzi ze sobą „obrosły” w ciągu wieków w skomplikowane rytuały towarzyskie, ale przecież nie one są istotą sprawy – choć bywają pomocne, gdy odrzuci się manieryczność na rzecz niewymuszonej naturalnej prostoty – lecz poczucie, że godność drugiego człowieka, podobnie jak moja własna, zasługuje na szacunek. Ciekawe, że to przeświadczenie, tak istotne w całej kulturze chrześcijańskiej, bo wypływające wprost z Ewangelii, zdradza np. końcowa formuła oficjalnych listów, która utrzymywała się jeszcze do niedawna – a którą powoli zmienia kultura korespondencji związana z funkcjonowaniem Internetu, pełna uproszczeń i kolokwializmów. Niezależnie od tego, jaką treść zawierały listy – nawet nieprzyjemną dla adresata – kończyły się niezmiennie słowami:
z wyrazami głębokiego szacunku.
Socjalistyczny savoir-vivre, czyli „panie kolego”
Od paru setek lat toczy się w Polsce – podobnie jak w innych krajach cywilizacji łacińskiej – cicha, uparta wojna z formami wyrażającymi atencję wobec drugiego człowieka. Odbywa się ona raz pod hasłem
bezpretensjonalnej prostoty, która jest jakoby przejawem nowoczesności i „lepiej pasuje” do
dzisiejszego człowieka; raz pod szyldem
walki klas (podkreślanie osobistej godności zjadliwie nazywa się
tytułomanią itd.)
Odrzucenie form było jednym z głównych postulatów nowych barbarzyńców. Wraz z rewolucją miał zniknąć cały „dawny czas” – począwszy od „starego” kalendarza, skończywszy na strojach kobiet i mężczyzn i tak czułym wskaźniku, iż wyrzuca się na śmietnik to, co minione i „złe”, jak wzajemne formy zwracania się do siebie. Już nie „Panie” (Jaśnie Wielmożny, Czcigodny, Wielce Szanowny, itp.), lecz „obywatelu”, „towarzyszu”, w najlepszym wypadku „kolego”. „Pan” i „Pani” mieli zniknąć definitywnie jako symbole „nierówności”. Pojawiła się też rychło istna epidemia natychmiastowego przechodzenia na „ty”, do czego wielu ludzi czuje się, wbrew sobie, przymuszanymi przez środowiskową modę. Broni się przed nią jeszcze tylko wieś polska. Jednym z dziwactw językowych, będącym efektem zmagania się dawnych przyzwyczajeń – których Polacy na szczęście nie potrafią się doszczętnie wyzbyć – z narzuconym bolszewickim obyczajem, jest ów specyficzny zwrot, jaki pozostał do dziś w życiu szkół i uczelni wyższych jako relikt (a może symbol trwania?) socjalizmu:
Panie kolego.
Komuniści nie ukrywali swoich ambicji w dziedzinie przesunięcia norm kulturowych jak najniżej. Robili to umiejętnie i etapami. Krakowski „Przekrój” przez dziesięciolecia edukował powojenną inteligencję w kwestii nowych obyczajów towarzyskich, będących próbą narzucenia odmiennej etyki tej warstwie opiniotwórczej i wzorotwórczej – po „wytępieniu” rodzimych elit ziemiańskich – w rubryce zwanej
Socjalistyczny „savoir-vivre”. Komuniści obnosili się z ostentacyjną pogardą wobec duchowieństwa, zwłaszcza hierarchii Kościoła. Do biskupów zwracali się w oficjalnej korespondencji bez tytułów, starali się przestrzegać form bezosobowych, jak najbardziej biurokratycznych (słowo „czcigodny” niepostrzeżenie ustąpiło miejsca w języku PRL-u ledwo maskującemu pogardę „wielebny”). Nie przekroczyli jednak, w oficjalnych okolicznościach pewnej granicy – nie mówimy tutaj o przesłuchaniach w komunistycznych więzieniach, o „tykaniu” w łagrach, gdzie odbieranie godności człowiekowi było jedną z podstawowych tortur.
Rubikon przekroczony, czyli „ubaw po pachy”
Tę granicę przekroczył pierwszy premier Rzeczypospolitej Polskiej z Kongresu Liberalno-Demokratycznego, mówiąc o Prymasie Polski per
pan prymas. Jego następca z tej samej formacji politycznej posunął się jeszcze o krok dalej. W zakomponowanym, z dbałością o wszelkie detale, spektaklu medialnym eksponuje się maniery kibiców z boiska sportowego przenoszone do oficjalnego życia państwa, gdzie obowiązywały zawsze ścisłe reguły dyplomatycznego dobrego tonu; znajdujemy je w półoficjalnych wypowiedziach, przy akompaniamencie cmokań i zachwytów mediów. Maniery premiera Wincentego Witosa, któremu zarzucano plebejskość i brak ogłady, jawią się przy tych
nowych standardach zachowania – obliczonego na konkretny efekt w postaci „wizerunku”, czytelnego także na międzynarodowej scenie i być może mającego stać się znakiem rozpoznawczym naszego kraju – jako
czysty salon. I trudno się dziwić. To nie były czasy kontrkultury, kultura chrześcijańska obowiązywała we wszystkich warstwach społecznych.
Tym, czego marksiści nie cierpieli najbardziej, była nasza cywilizacyjno-kulturowa wyższość w stosunku do tatarsko-mongolskiego barbarzyństwa, cywilizacji hordy. Marksizm kulturowy, narzucany nam dzisiaj „w białych rękawiczkach” przez „elity” z półświatka artystyczno-medialnego, ma przynieść ostateczną rozprawą z „przeżytkami” i „reliktami” form. Tymczasem są one uparcie przestrzegane przez część Polaków, i nadal posiadają dla wielu ludzi nieodparty urok.
Od rozluźnienia do barbarzyństwa
Przed paroma dziesiątkami lat byłam świadkiem nieoczekiwanej sceny. Na dworcu kolejowym w dworcowej restauracji małego miasteczka, w czasie nocnej przesiadki, młoda dziewczyna robiła sobie manicure. Przechodzący milicjant (był to głęboki PRL) z surową miną, acz bez złośliwości, zwrócił jej uwagę, że zachowuje się w sposób niedopuszczalny. Nie było „obywatelki”, mandatu ani nawet robienia publicznego wstydu. Rzeczowa, wygłoszona nawet z pewnym skrępowaniem, uwaga funkcjonariusza zrobiła na wszystkich piorunujące wrażenie. Dziewczyna natychmiast schowała pilniczek. Coś jakby wspomnienie dawnego czasu, gdy byliśmy na swojej ziemi u siebie i jako ludzie wolni szanowaliśmy godność innych, przemknęło przez duszną salę i ogarnęło wszystkich nieokreśloną wdzięcznością. Wobec kogo? Człowieka w mundurze, który z niczym dobrym się nie kojarzył? A może ten nikły ślad dawnej Polski obudził nadzieję, że formy żyją dłużej niż narzucone obyczaje, niż pozorne ułatwienia związane z nimi, które nie są ułatwieniami tylko grubiaństwem, i godzą w nas samych.
Kulturę bycia w sytuacjach towarzyskich odzwierciedlał zawsze rytuał wspólnego spożywania alkoholu. W polskiej tradycji zachowała się sztuka wznoszenia toastów, ten ceremonialny wstęp do spożycia trunku, podkreślający, że ceni się to właśnie towarzystwo, że pragnie się uszanować fakt wspólnej biesiady, poprzez wyrażenie specjalnej intencji. Im język toastu był wytworniejszy, tym głębiej zapadał w pamięć autor i jego intencja. Tak tworzyła się kultura wspólnego ucztowania, które było
par excellence wydarzeniem kulturalnym. Tę tradycję – obecną jeszcze przed wojną na każdym oficjalnym przyjęciu, a po wojnie, w wielu domach w czasie rodzinnych uroczystości – w specyficzny dla siebie sposób „przełamał” jeden z najgłośniejszych prezydentów ostatnich lat, wznosząc kieliszek ze słowami:
Zdrowie wasze w gardła nasze.
Po takich popisach ludzi z najwyższych szczebli hierarchii społecznej, czyż można się dziwić, że młodzież szkolna także chce wpisać się w obowiązującą sztancę kulturową i – w ramach manifestowania swojego poczucia humoru – umieszcza nauczycielowi kosz z odpadkami na głowie?