Gdyby nagle okazało się, że dług publiczny mimo wszystko przekroczył granicę 55%, mielibyśmy jedynie powrót do normalności, czyli wydawania przez państwo tyle pieniędzy, ile jest w stanie zabrać podatnikom. Być może po chwilowym szoku opinia publiczna wreszcie zrozumiałaby, że nie ma darmowych obiadów i że rachunki trzeba zawsze płacić - pisze Marek Langalis.
(…)
Wydaje się, że to, co skłoniło rząd do zagranicznych pożyczek, to z jednej strony wiara w umocnienie złotego (jeszcze we wrześniu 2010 roku ukazała się prognoza Ministerstwa Finansów przewidująca średni kurs złotówki do euro w 2011 r. na poziomie 3,7, a w perspektywie kolejnych trzech lat miał on wynieść 3,5 – w rzeczywistości w ub. roku wyniósł 4,11), a z drugiej brak popytu na obligacje emitowane w złotówkach.
Pierwszy powód to czysta ruletka – rząd obstawiał umocnienie złotówki, wierząc zapewne, że zielona wyspa pozostanie wyspą jeszcze przez lata, podczas gdy inne europejskie kraje będą pogrążone w stagnacji. Z drugiej strony napływ euro z Unii Europejskiej i wymiana ich na złotówki miała umocnić naszą walutę. Niestety nic takiego nie miało miejsca, niektóre kraje europejskie radzą sobie całkiem nieźle, a i środki z Unii Europejskiej to na razie melodia przyszłości.
Co do drugiego powodu, to emisja obligacji w złotówkach skazana mogła być na niepowodzenie. Ogromne potrzeby pożyczkowe państwa w ostatnich dwóch latach, które wyniosły około 200 miliardów złotych, spowodowały, że polskie instytucje finansowe nie byłyby w stanie skupić tak ogromnej liczby obligacji. Dodatkowo premier Tusk w jednym z wywiadów przekonywał dziennikarza, że miarą sukcesu gospodarczego jego rządu jest to, że… zagraniczne instytucje chcą nam pożyczać pieniądze. Tak jakby robiły to w celach charytatywnych. Bo o ile pieniędzy może zabraknąć na niektóre leki dla społeczeństwa czy na niższe niż dotychczas podwyżki emerytur, to na pewno nie może ich zabraknąć na odsetki od długu publicznego (które już przekroczyły 40 miliardów rocznie, co przy oszczędnościach na lekach w najlepszym razie na miliard złotych wygląda dość imponująco).
(…)
Widząc, co się dzieje na rynku walutowym (ciągłe osłabianie złotówki), rząd już od października szykował grunt pod obecne wydarzenia. Najpierw ministerstwo zaproponowało, dosyć rozsądnie, że należy zmienić metodologię liczenia zadłużenia zagranicznego i zamiast stosować kurs z ostatniego dnia roku, przyjąć uśredniony z całego roku. Jest to logiczne, ale wyklucza możliwość manipulacji, poza tym termin zgłoszenia (koniec roku) kazał podejrzewać, że jest to zmiana doraźna i jeśli w przyszłym roku mielibyśmy sytuację odwrotną (tzn. umacnianie się złotego), wystąpiłaby pokusa, by powrócić do starej metody liczenia. Później rząd zaczął sondować, na ile Narodowy Bank Polski może zaangażować się ze swoimi rezerwami walutowymi i wymienić trochę euro na złotówki. W połowie listopada prezes NBP profesor Marek Belka oświadczył i trochę ostrzegł banki inwestycyjne, że NBP nie będzie podejmował interwencji na rynku walutowym. Słowa sobie, a czyny sobie. O ile na początku listopada kurs euro wynosił 4,38 zł, to 25 listopada przekroczył granicę 4,50 i wokół tej wartości oscylował przez następne kilkanaście dni (osiągając 14 grudnia rekordowe 4,56). I prawdopodobnie wtedy zapadła decyzja o interwencji.
Tekst jest fragmentem artykułu Marka Langalisa. Całość dostępna na stronie:
nczas.home.pl