Święty Jan Boży, założyciel zakonu bonifratrów, był niezwykle impulsywnym dzieckiem. Pastuszek, księgarz, pielęgniarz, a nade wszystko zawadiaka marzył o życiu pełnym przygód. Wszak urodził się w czasach wielkich odkryć geograficznych. Sporo musiał wycierpieć i przejść prób, zanim zdał sobie sprawę, że Pan Bóg ma względem niego Swoje zamiary…
Nieraz spotyka się dzieci, które nie mogą usiedzieć na miejscu. Wszystko je interesuje. Wszędzie ich pełno. Wszystkiego chcą spróbować, samemu doświadczyć i niewiele myśląc, podejmują się wszelakich wyzwań. Taką właśnie osobowość miał Jan, który z czasem zyskał przydomek Boży.
W chwili narodzin chłopca w Montemayor El Nuevo w Portugalii w 1495 roku rozbrzmiały dzwony, a nad jego domem widziano niezwykłe niebieskie światło w postaci słupa ognia.
Żądny przygód
Jako ośmiolatek Jan pod wpływem opowieści kapłana, który odwiedził jego rodziców i prawił o wielkich odkryciach, o Nowym Świecie i możliwościach, jakie się otwierały dla Europejczyków żądnych dalekich wypraw, potajemnie opuścił dom. Podróżował z duchownym, ale po drodze zachorował i tylko dzięki pomocy zarządcy dużego majątku ziemskiego powrócił do zdrowia. Chłopiec pozostał u nowego gospodarza, gdzie przez wiele lat był pasterzem.
Jan miał silny charakter. Gdy raz już coś postanowił, nie wycofywał się z tego. Po osiągnieciu pełnoletności, zarządca zaproponował mu rękę swojej córki. Jan kochał ją jednak jak siostrę i nie o takiej przyszłości marzył.
Wkrótce więc opuścił swojego dobrodzieja i zaciągnął się do armii Karola V, by walczyć u boku Hiszpanów przeciw Francuzom. W wojsku prowadził życie, które bynajmniej święte nie było.
Droga do Boga
To wtedy Pan Jezus, Maryja i aniołowie interweniowali, by porzucił hulaszczy tryb życia. Pewnego razu został zrzucony z konia i tak ciężko ranny, że krew płynęła z jego ust i nosa, a on leżał nieprzytomny na ziemi przez dwie godziny w pobliżu obozowiska wroga. Potem podźwignął się i na wpół schylony przywoływał pomocy Królowej Nieba.
Jan wkrótce został przywrócony do doskonałego zdrowia. Obiecał, że porzuci dotychczasowy styl życia. Nie spodobało się to jego kompanom, którzy uknuli intrygę. Nasz bohater otrzymawszy rozkaz pilnowania łupów zdobytych na wrogiej armii, stracił je w nocy, wprowadzony w błąd przez kolegów twierdzących, że ktoś rzekomo potrzebuje pomocy. Za to skazano go na śmierć przez powieszenie. I tym razem jednak doszło do cudownej interwencji. W ostatniej chwili przybył dowódca pułku, który oszczędził życie Portugalczyka, ale polecił wygnać go z obozu.
Impulsywny młodzieniec po wszystkich tych upokorzeniach powrócił do swego byłego opiekuna, gdzie pasł owce. Jednak wkrótce znowu zaciągnął się do pułku, który zmierzał do Austrii na wojnę z Turkami. Gdy wrócił do kraju, postanowił odwiedzić swoich rodziców. Dowiedział się, że matka umarła z żalu, spowodowanego jego odejściem, a ojciec wstąpił do zakonu franciszkanów. Wkrótce zmarł też jego opiekun.
Ta wiadomość przeszyła duszę Jana, który postanowił spędzić resztę swoich dni, pokutując. Zdecydował się nawet wyjechać do Afryki, by przelać krew za Chrystusa, walcząc z Maurami i wykupując chrześcijańskich rycerzy. Dotarł do Ceuty, twierdzy na wybrzeżu Afryki, w towarzystwie wygnanego z kraju szlachcica. Wkrótce jednak arystokrata zachorował. Błagał Jana, by odłożył zaplanowaną podróż w głąb Afryki i pomógł mu utrzymać rodzinę. Przez kilka lat Portugalczyk zaprawiony w bojach pracował ciężko jako najemny robotnik. Zarabiał na utrzymanie nieszczęśliwej rodziny szlacheckiej wygnanej z Hiszpanii.
Ten okres, który spędził w Afryce, okazał się dla niego przełomowy. Krótko po wyzdrowieniu, szlachcic został odwołany z banicji, a Jan za radą swego spowiednika, udał się do Hiszpanii.
Tam spędzał całe dnie, rozładowując statki, a nocami odwiedzając kościoły i czytając duchowe księgi. Czytanie sprawiało mu tyle przyjemności, że zdecydował, iż powinien dzielić tę radość z innymi. Zrezygnował z pracy. Został handlarzem książek. Początkowo podróżował od miasta do miasta. W wieku 41 lat miał jednak wizję, która sprowadziła go do andaluzyjskiej Granady.
Prawdziwa pokuta
Pewnego dnia Jan spotkał na drodze biednego, bosonogiego chłopca z pokrwawionymi stopami. Wziął go na ramiona, by zabrać do miasta. Początkowo jego ciężar wydawał się lekki, ale stopniowo chłopiec zaczął mu ciążyć coraz bardziej. Musiał odpocząć. Wtedy okazało się, że niósł Dziecinę Bożą, która pokazując mu połówkę granatu i krzyż powiedziała: Janie Boży, Granada będzie dla ciebie krzyżem!. Po tych słowach dziecko zniknęło. Jan, poruszony wewnętrznym impulsem, udał się do Granady. Tam spotkał sławnego wówczas mistyka św. Jana z Avili, teologa i późniejszego Doktora Kościoła, który w święto św. Sebastiana głosił kazanie, wzywając do pokuty.
Po jego wysłuchaniu, Jan był tak przejęty myślą o swoich grzechach, że całe miasto uważało, iż księgarz oszalał. Jan bowiem po wysłuchaniu nauki mistyka, udał się pospieszenie do swojego sklepu, zniszczył wszystkie świeckie książki, a księgi religijne i pieniądze rozdał. Następnie podarł ubranie i zaczął się tarzać po ziemi. Wyrywał sobie włosy, głośno krzycząc i wyrażając żal z powodu całego dotychczasowego życia.
Ludzie, uważając, że zwariował, zaczęli ciskać w niego kamieniami, a w końcu pochwycili go i zaprowadzili do szpitala dla obłąkanych.
Od pacjenta do pielęgniarza i lekarza
Jan – zgodnie z ówczesnym sposobem „leczenia”, trafił do odosobnionej celi, gdzie został związany i był brutalnie bity przez 40 dni.
W końcu zjawił się u niego sam Jan z Avili. Mistyk oznajmił, że jego pokuta trwała wystarczająco długo – czterdzieści dni, tyle samo, ile pościł Pan Jezus na pustyni. Poradził mu, by zamiast tak spektakularnie żałować, po prostu zajął się bliźnimi, zwłaszcza chorymi, biedakami i szaleńcami. W ten sposób wypełni wolę Bożą.
Wkrótce Jana przeniesiono do lepszej części szpitala, gdzie pomagał innym chorym. Tak bardzo przejął się nową funkcją, że zadowoleni z jego posługi pielęgniarze nie chcieli go wypuścić, gdy ten ogłosił, że zamierza założyć własny szpital.
Z pieniędzy pozyskanych z jałmużny, a także ze sprzedaży drewna z lasu kupił mieszkanie i przygotował je na przyjęcie chorych. Zaczął z czasem do niego znosić na własnych ramionach różne osoby potrzebujące pomocy. Osobiście opatrywał je, mył i pocieszał w cierpieniach. Zachęcał do cierpliwości, a gdy istniało niebezpieczeństwo śmierci, napominał, by przyjęli sakrament ostatniego namaszczenia. Zawsze czuwał do ostatniej chwili przy łożu umierających. Swoją postawą pozyskał wsparcie innych towarzyszy, którzy podążali za jego przykładem z gorliwością i oddaniem. W ten sposób narodził się Zakon Braci Miłosierdzia, który potem rozprzestrzenił się na wiele krajów i przyczynił do zbawienia wielu dusz.
Objawinienia
Nasz Pan i Jego Błogosławiona Matka często ukazywali się przyszłemu świętemu. Maryja pokazała mu kiedyś koronę cierniową. Umieściła mu ją na głowie mówiąc: Przez ciernie i cierpienie mój Boski Syn pragnie, abyś zasłużył na koronę przygotowaną dla ciebie w Niebie. Ledwie te słowa zostały wypowiedziane, ostry ból przeszył ciało świętego, ale szczególnie odczuwalny był w głowie. Co zrobił wówczas Jan? Zaczął kontemplować Mękę Chrystusa i rozmyślać o wielkości przyszłej Nagrody, co wyraźnie zmniejszyło jego boleść.
Innym razem znalazł podróżnego leżącego na drodze, który wydawał się poważnie chory, i przetransportował go do szpitala. Umył mu nogi i położył na łóżku. Kiedy już – zgodnie ze swym zwyczajem – całował stopy biedaka, zauważył stygmaty i bardzo jasne światło. Sam Chrystus pod postacią ubogiego człowieka przemówił do niego, by dalej tak troszczył się o bliźnich cierpiących i będących w potrzebie.
Kiedy indziej upadł na ziemię pod ciężarem chorego mężczyzny, którego niósł. Pomógł mu wstać piękny młodzieniec. Zapytany, kim jest, odpowiedział: – Jestem Archaniołem Rafałem, posłanym przez Wszechmogącego, aby chronić i strzec Cię.
Cudownie ocalony z pożaru
Ta niezwykle barwna postać, która pragnęła wielkich przygód w swoim życiu, okazała się wybornym strażakiem. Razu pewnego w szpitalu w Granadzie prowadzonym przez Jana wybuchł wielki pożar. Gapie, zamiast pomóc wydostać się uwięzionym, biernie przypatrywali się gorejącemu budynkowi. Jan, zdumiony tym faktem, w ostatniej chwili wbiegł do płonącego pomieszczenia i przedzierając się przez płomienie, wynosił z każdej sali przerażonych chorych. Udało mu się wyprowadzić wszystkich i jeszcze uratować sienniki, a także inne sprzęty, które tak trudno było zgromadzić. Jan wspiął się na dach i tam próbował siekierą oddzielić palącą się część budynku od niepalącej, by zapobiec rozprzestrzenieniu się ognia, a także ocalić część szpitala. Święty widział, jak sprowadzono działo. Za jego pomocą planowano zniszczyć palącą się część budynku. W końcu Jan, usiłujący ochronić resztę dobytku, spadł z dachu w samo serce pożaru. Gdy już wszystkim wydawało się, że niezwykły bohater umarł, ku ich zdziwieniu Jan ukazał się na tle płonącego szpitala cały i zdrowy. Nieznacznie tylko osmolił sobie brwi.
Uznano to za wielki cud, bo Jan przez pół godziny był wystawiony na działanie płomieni, ale płomień Boskiej miłości, który płonął w jego sercu, przewyższył intensywność materialnego ognia – pisano później.
Ten impulsywny człowiek, który prowadził życie pełne przygód i cierpienia, umarł wskutek zapalenia płuc. Nabawił się go, usiłując ratować topielca. Wyprosiwszy wszystkich ze swojej komnaty, zmarł na podłodze z krucyfiksem przyciśniętym do ust. Wokół martwego ciała, pozostałego w pozycji klęczącej przez kilka godzin, unosiła się cudowna woń.
Patron księgarzy, drukarzy, strażaków i pielęgniarzy, a nawet chorych na serce, to przykład osoby, która mając impulsywny charakter i sporo nabroiwszy, ostatecznie radykalnie zmieniła swoje życie i zasłużyła na przydomek „Boży”.
Agnieszka Stelmach
ilustrował: Jacek Widor
Copyright © by STOWARZYSZENIE KULTURY CHRZEŚCIJAŃSKIEJ IM. KS. PIOTRA SKARGI | Aktualności | Piotr Skarga TV | Apostolat Fatimy