„Niż zabije uczelnie” – alarmuje „Gazeta Wyborcza”. W roku 2020 (to znaczy za osiem lat) studentów będzie tak mało, że wszyscy pomieszczą się na uczelniach publicznych. Tego, co będzie za lat dwadzieścia, „GW” nie porusza, ale bez ryzyka błędu można przypuszczać, że i publiczne uczelnie będą upadać. Z braku studentów – pisze na portalu Fronda.pl Tomasz P. Terlikowski.
O tym, że od kryzysu ekonomicznego niebezpieczniejszy jest kryzys demograficzny piszę od dawna, podobnie jak o tym, że żadnych Stanów Zjednoczonych Europy (o nich w „Rzeczpospolitej” snuje wizje Bartosz Jałowiecki) nie będzie, bo nie będzie zjednoczonych Europejczyków, których wyprą bardziej płodne nacje. I im więcej o tym piszę, tym bardziej przekonuje się, że ten proces umierania Europy, a także Polski jest nieunikniony. Polityki prorodzinne, pronatalistyczne nie mogą tego zmienić. Istota problemu jest bowiem nie polityczna, a egzystencjalna. Nam Europejczykom odechciało się żyć tak bardzo, że nawet dzieci nas nie cieszą.
Przyczyn można szukać w rozmaitych kwestiach. Nie bez winy jest Bismarck i jego system emerytalny, swoje dołożyły także państwa socjalne, które sprawiły, że rodzina przestała być potrzebna jako gwarant pomocy. Ale najistotniejsza jest przemiana w naszym myśleniu. Krótkowzroczne myślenie, skoncentrowanie na szybkich i łatwych przyjemnościach, a także ograniczenie perspektywy życiowej do doczesności (bez wizji życia pozagrobowego, dla którego także warto się męczyć) sprawiły, że ludzie coraz częściej dochodzą do wniosku, że zalety życia rodzinnego (szczególnie wielodzietnego) nie rekompensują trosk, problemów i wysiłku, jaki jest z nim związany. Skrajny indywidualizm sprawia także, że przestaje nas już interesować nie tylko dobro społeczne, ale także ciągłość naszego rodu czy rodziny. A uznanie, że jedynym miejscem samorealizacji jest praca zawodowa wyprowadza kobiety z domu i uniemożliwia tworzenie przestrzeni przyjaznej wielodzietności (która często wyklucza się z pracą).
Żłobki, przedszkola (których nota bene w Polsce nie ma) nie zmienią tej sytuacji. Mogą one skłonić osoby bezdzietne do posiadania jednego dziecka, czy rodziców jednego dziecka do posiadania drugiego, ale nie sprawią, że nagle staniemy się na tyle otwarci na dzieci (aby przyrost naturalny stał się dodatni przynajmniej połowa kobiet musi mieć przynajmniej trójkę dzieci), by zatrzymać wymieranie naszego kraju i całego Starego Kontynentu. Tu potrzebne jest odrodzenie wiary. I nie chodzi tu o głęboką teologię, o kolejne wielkie tomy, ale o... autentyczną wiarę w Bożą Opatrzność, w to, że dziecko – każde, także siódme, dwunaste czy osiemnasta – jest darem Bożym, i że Bóg dając mu życie pomoże nam zatroszczyć się o nie. Wiara oznacza także, że wiemy, że nasz wysiłek (niewątpliwie wielodzietność jest wysiłkiem, ale wbrew pozorom mniejszym niż się to wydaje z perspektywy jednego dziecka czy – co jest układem najbardziej wymagającym – dwójki), nasze zaangażowanie, nasze rezygnacje – mają sens wieczny...
Pełny tekst: Fronda.pl
Copyright © by STOWARZYSZENIE KULTURY CHRZEŚCIJAŃSKIEJ IM. KS. PIOTRA SKARGI | Aktualności | Piotr Skarga TV | Apostolat Fatimy