Zbrodnie sowieckie na niewinnych ludziach, głównie Polakach, popełnione w pierwszych dniach po ataku niemieckim na Sowiety, są nazywane przez historyków "Katyniem-bis". Porównanie uzasadnione i uprawnione. W więzieniach sowieckiej strefy okupacyjnej przebywało około 40 tys. więźniów, z czego zamordowano według różnych szacunków od 20 do 35 tysięcy. W zdecydowanej większości nie byli to przestępcy. Dominowali "polityczni" - najbardziej "pojemna" w państwie sowieckim kategoria więźniów. Wśród nich najwięcej Polaków. Wielu przedstawicieli polskiej inteligencji, bo ta kategoria ludzi była przez Sowietów z góry uznana za nienadającą się do "resocjalizacji".
W niedzielę, 22 czerwca 1941 r., Niemcy uderzyły na Związek Sowiecki, przejmując natychmiast inicjatywę na całej długości frontu. Żaden z ich wcześniejszych "blitzkriegów" nie był tak efektowny jak marsz przez Związek Sowiecki w pierwszych tygodniach tej kampanii. Znacznie szybszy niż przez Polskę w roku 1939. Niemcy zabili lub wzięli do niewoli setki tysięcy żołnierzy sowieckich. Ich dowódcy nie mieli nawet czasu, by pomyśleć, co się dzieje. Zapanowała panika. Wydawało się, że klęska Sowietów jest przypieczętowana. Do Moskwy pozostało Niemcom zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. I pewnie doszłoby do tej klęski, gdyby nie ogromna pomoc anglosaska dla armii sowieckiej.
Sowieckie "priorytety"
Jak się zachowują władze kraju, który został gwałtownie zaatakowany przez wroga, a jego wojska muszą się w pośpiechu wycofywać? Ewakuują się. W Sowietach, pod koniec czerwca 1941 r., było podobnie. Aparatczycy i politrucy wiali na wschód. Razem z nimi "ewakuowało się" NKWD, rekwirując najlepsze środki transportu. Przedmiotem najwyższej troski tej zbrodniczej formacji byli wtedy nie obywatele sowieccy, lecz dokumenty i kartoteki enkawudowskie. Wiadomo, że bez policji politycznej Związek Sowiecki by nie przetrwał, nawet bez ataku niemieckiego.
Ale Sowiety wyznaczyły jeszcze jedno zadanie "priorytetowe" w ramach tej "ewakuacji". Najważniejsze. Zabić wszystkich więźniów politycznych, zanim wejdą Niemcy! Nie tylko tych skazanych już na śmierć i oczekujących na egzekucję, ale także tych podejrzanych o "przestępstwa przeciwko Związkowi Radzieckiemu". Na przykład o "przestępstwo" nielegalnego przekroczenia nowej granicy niemiecko-sowieckiej "na trupie Polski", by połączyć się z rodziną.
Zbrodnie i "marsze śmierci"
Powszechnie znane jest w Polsce określenie "marsze śmierci", odnoszące się do ewakuacji na zachód więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych, położonych na terenie okupowanej Polski i wschodnich Niemiec, wobec nadciągającej armii sowieckiej - na przykład ewakuacji KL Stutthof zimą 1945 roku. Tym "ewakuacjom" towarzyszyły liczne zbrodnie na więźniach, którzy nie mieli sił iść dalej.
Relacje o niemieckich marszach śmierci bledną jednak przy tych dotyczących sowieckich zbrodni na więźniach politycznych, po niemieckim ataku w czerwcu 1941 roku.
Wycofujący się w popłochu Sowieci zdążyli przedtem wymordować więźniów politycznych z licznych więzień na terenie Wileńszczyzny, "zachodniej Białorusi" i "zachodniej Ukrainy", czyli z polskich Kresów. Część z nich zamordowano na miejscu, w celach lub na dziedzińcach więziennych, część podczas próby "ewakuacji", w "marszach śmierci". Wobec powszechnego braku środków transportu do ewakuacji i totalnego bałaganu najlepszym sposobem "rozwiązania problemu" były ludobójcze, zbiorowe mordy więźniów. Podkreślmy to jeszcze raz: ci ludzie w zdecydowanej większości nie byli przestępcami. Kryminaliści stanowili niewielki odsetek. Większość to byli "polityczni" - najbardziej "pojemna" w państwie sowieckim kategoria więźniów. Wśród nich najwięcej Polaków. Wielu przedstawicieli polskiej inteligencji, bo ta kategoria ludzi była przez Sowietów z góry uznana za nienadającą się do "resocjalizacji".
80 tysięcy!
"W więzieniach sowieckiej strefy okupacyjnej przebywało około 40 tysięcy więźniów (...), z czego zamordowano około 35 tysięcy. W ostatnim tygodniu czerwca 1941 funkcjonariusze NKWD zamordowali w więzieniach 14,7 tysiąca więźniów, ponad 20 tysięcy zginęło podczas marszów śmierci (...). Ocenia się, że łączna liczba polskich ofiar sowieckich egzekucji i niemieckiego ataku na ZSRS mogła sięgać 80 tysięcy osób" - pisze w swej najnowszej książce "Zatajony Katyń 1941" dr Tadeusz A. Kisielewski. Przypomnijmy, że w wyniku zbrodni katyńskiej rok wcześniej zginęło 21 857 polskich oficerów i więźniów politycznych. Teraz było ich prawie cztery razy więcej. Katyń to symbol, to polska czarna flaga na Wschodzie. Ale trzeba też pamiętać o tym kolejnym Katyniu, jeszcze bardziej krwawym i okrutnym. Doktor Kisielewski przypomina sowieckie "marsze śmierci", ale odnosi tytuł swojej książki przede wszystkim do zupełnie niewyjaśnionych, zbiorowych mordów na polskich jeńcach wojennych (oficerach i żołnierzach), wykorzystywanych do niewolniczej pracy w Sowietach, "likwidowanych" wobec braku możliwości ich ewakuowania w warunkach niemieckiego "blitzkriegu". Stąd określenie "Katyń 1941". Wielu pracowało zresztą i zostało zamordowanych w licznych obozach pracy pod Smoleńskiem, w masywie leśnym, na zachód od miasta.
We Lwowie
były cztery więzienia, po 17 września 1939 r. zajęte przez Sowietów i zapełnione wkrótce przez więźniów politycznych, głównie Polaków. Jedno znajdowało się w dawnym więzieniu wojskowym przy ulicy Zamarstynowskiej, dwa inne mieściły się w byłych budynkach policyjnych przy ulicach Jachowicza i Łąckiego. Czwarte, chyba najbardziej znane, znajdowało się przy ulicy Kazimierzowskiej w renesansowym gmachu z początków XVII w., dawnej siedzibie żeńskiego zakonu św. Brygidy. Po likwidacji zakonu w roku 1784 gmach został zamieniony na więzienie, stąd jego zwyczajowa nazwa Brygidki.
Gdy 22 czerwca 1941 r. nad Lwów nadleciały niemieckie bombowce, NKWD, milicja i liczni funkcjonariusze służb więziennych wraz z rodzinami zaczęli w panice opuszczać miasto. Mimo paniki zbrodniarze nie zapomnieli o więźniach. Wyprowadzono w kolumnach 800 więźniów i popędzono ich piechotą na wschód. Słabszych po drodze zabijano. By oszczędzić amunicję, przebijano ich bagnetami. Kolumny były też dziesiątkowane przez niemieckie bombowce, biorące je za sowieckie wojsko. Do ostatniego etapu marszu dotarło już tylko 248 więźniów.
W Brygidkach, opuszczonych wieczorem 23 czerwca przez funkcjonariuszy NKWD, więźniowie wyłamywali drzwi cel. Niestety, zabrakło nieszczęsnym sił, by pokonać bramy prowadzące na zewnątrz. Niektórym udało się wydostać przez dach. Większość została na dziedzińcu. I wtedy stała się rzecz straszna. Ich ciemiężcy z NKWD, uciekający w panice, przestraszyli się swoich przełożonych i wrócili, by zabić więźniów. Bandyci z dwu stron otworzyli ogień z karabinów maszynowych do zgromadzonych, bezbronnych więźniów. Niektórzy uciekali z powrotem do cel. Cele zamknięto, więźniom kazano ułożyć się na podłodze. Zabijano ich po kolei, oszczędzając tylko kryminalistów, których uwolniono. Wiadomo, kryminalista nie jest groźny dla Związku Sowieckiego. Można nawet powiedzieć, że jest "klasowo bliski"! Groźni są ci wykształceni, polityczni, szczególnie Polacy...
Kiedy zbrodniarze odjechali, nieliczni pozostali przy życiu, półprzytomni więźniowie powoli opuszczali przeklęte miejsce. Spod wszystkich drzwi spływała na więzienny korytarz krew. Zobaczyli ułożone w stosy ciała pomordowanych współwięźniów. Krew płynęła spod bramy więziennej ulicą do ścieku po drugiej stronie ulicy. Spośród kilku tysięcy więźniów w Brygidkach ocalało - poza tymi, którym udało się zbiec wcześniej - tylko około 100 mężczyzn i kilkanaście kobiet.
Płacz i niedowierzanie
Po upewnieniu się, że NKWD już nie wróci, do lwowskich więzień ruszyli mieszkańcy miasta, szukając z płaczem swoich bliskich. Przerażeni zobaczyli stosy trupów. Przyjeżdżali Niemcy, robili zdjęcia i kręcili filmy. Przygotowywali materiały propagandowe, które miały mobilizować "cały cywilizowany świat" do walki z bolszewizmem. Sami byli zbrodniarzami, ale trzeba przyznać, że te stosy trupów, które sowieccy zbrodniarze zostawili za sobą, to były argumenty zdolne wtedy przekonać każdego...
Niemcy wykorzystali też sytuację na swój sposób. Przyprowadzili na miejsce zbrodni schwytanych na ulicach Żydów. Ludzi niewinnych, ale cierpiących teraz za swoich rodaków, tak licznie reprezentowanych w sforach NKWD, aparatczyków partyjnych, nowych sowieckich urzędników po 17 września 1939 roku. Teraz oni wykonywali czarną robotę. Wynosili i układali zmasakrowane ciała zamordowanych więźniów. Myli trupy, by ułatwić płaczącym rodzinom identyfikację. Nie budzili współczucia zebranych mieszkańców miasta, zbyt powszechne było poparcie ogółu ludności żydowskiej dla władzy sowieckiej, zbyt demonstracyjne, chełpliwe. Teraz ci biedni ludzie cierpieli za swoich rodaków, sowieckich aktywistów, którzy kilka dni wcześniej bezpiecznie ewakuowali się na wschód. Wrócą do Polski w 1945 roku... Dlaczego znane wydarzenia w Jedwabnem, w lipcu 1941 r., kilka dni po opisywanych tu scenach we Lwowie, wyrywa się z kontekstu wcześniejszych wydarzeń i drastycznych często doświadczeń polsko-żydowskich pod sowiecką okupacją?
[...]
Pełny tekst:
"Nasz Dziennik"