Rozwój demograficzny Polski zasadniczo nie odbiega od ogólnego modelu na świecie. Pierwsze przejście demograficzne było wywołane ogólnym rozwojem społecznym, w szczególności postępem w ochronie zdrowia, kiedy najpierw zmalała umieralność, a następnie, po upływie dwóch-trzech pokoleń, do świadomości rodzin dotarło, że nie trzeba już rodzić sześciorga-ośmiorga dzieci, żeby dwoje z nich przeżyło. Nastąpiło więc ograniczanie urodzeń. Jednakże w okresie przejściowym, między zmniejszeniem umieralności a obniżaniem się płodności, przyrost naturalny był bardzo duży. W większości krajów europejskich w ciągu pierwszego przejścia demograficznego liczba ludności wzrosła kilkakrotnie. W przypadku Polski w obecnych granicach od XVIII w. liczba ludności mogła wzrosnąć nawet ośmiokrotnie.
Oprócz długookresowej sekularnej ewolucji w rozwoju ludności poszczególnych krajów zdarzają się raptowne zmiany rozkładów rodzenia dzieci według wieku kobiet. Największa tego rodzaju zmiana nastąpiła po II wojnie światowej, co zaowocowało dużym przyrostem urodzeń, zwanym baby boomem, niemal we wszystkich krajach europejskiego kręgu kulturowego. Dzisiaj bez żadnych wątpliwości można stwierdzić, że duża dzietność kobiet w latach 50. była artefaktem statystycznym wywołanym przez szereg czynników bezpośrednio wpływających na wcześniejszy wiek wychodzenia za mąż i rodzenia dzieci w konkretnych generacjach rzeczywistych urodzonych w latach 1930-1945. Także pod tym względem Polska nie różniła się od reszty krajów europejskich. Niestety, w Polsce i innych krajach komunistycznych słaba znajomość teorii demografii spowodowała, że władze zaczęły obawiać się przeludnienia. Od 1956 r. prowadzono w Polsce wyjątkowo agresywną politykę antynatalistyczną. Za przykładem ZSRR wprowadzono bardzo liberalną ustawę o przerywaniu ciąży. W mediach rozpoczęto silną kampanię przeciwko rodzinom wielodzietnym. W prasie pojawił się niewybredny epitet „dzieciorób”. Lansowano negatywne skojarzenia rodzin wielodzietnych z patologią społeczną, insynuowano ich zacofanie i nieodpowiedzialność. Ówcześni propagandziści uważali, że rodziny wielodzietne przez swoją nadmierną, niepohamowaną rozrodczość pogłębiają kłopoty zaopatrzeniowe na rynku. W okresie dekady Gierka nieco wyciszono gwałtowne ataki na wielodzietność, ale w żadnym przypadku nie była to polityka prorodzinna. W latach 1983-1985 do kolejnego ataku na rodzinę wielodzietną przystąpił ówczesny rzecznik prasowy rządu Jerzy Urban. Było to o tyle nierozsądne, że w latach sześćdziesiątych XX w. w Europie Zachodniej pojawiły się już nowe trendy, dzisiaj nazywane przez socjologów i część demografów drugim przejściem demograficznym.
Bezpośrednią przyczyną przemian demograficznych, które zaczęły się w Europie Zachodniej po okresie baby boomu, była desakralizacja małżeństw, wcześniej zawieranych w związkach wyznaniowych. Następnym etapem drugiego przejścia demograficznego była dezinstytucjonalizacja małżeństw, poprzedzona głębokimi przemianami w sferze obyczajowej i wzrostem tolerancji dla związków konsensualnych. Coraz bardziej są tolerowane także urodzenia pozamałżeńskie. W efekcie tych zmian spada dzietność ogólna kobiet i wydłuża się średni wiek macierzyństwa. Także w Polsce w ostatnich kilkunastu latach odsetek par współzamieszkujących rośnie bardzo szybko. Świadczy o tym wydłużanie się średniego wieku macierzyństwa (z 26 do 29 lat) oraz wzrost odsetka urodzeń pozamałżeńskich (z 5 do 20 proc.).
Spadek dzietności wiąże się – przynajmniej częściowo – z wydłużonym okresem zdobywania wykształcenia, wiedzy i zawodu. Kobiety studiujące opóźniają moment zawarcia związku małżeńskiego lub nie zawierają go z przyczyn „ekonomicznych”, nie mogąc pogodzić kariery zawodowej z rodzinną. Im bardziej odkłada się założenie rodziny lub urodzenie dziecka, tym trudniej później podjąć odpowiednie decyzje prokreacyjne. W latach dziewięćdziesiątych zwielokrotniła się liczba studentów w Polsce, co samo w sobie jest zjawiskiem pozytywnym, ale zapewne, przynajmniej przejściowo, ma także niekorzystny wpływ na zawieranie małżeństw i prokreację kobiet w Polsce. Bardzo niska płodność kobiet sprawia, że prognozy demograficzne przewidują spadek liczby ludności Polski w najbliższych latach. W zależności od założeń do 2050 r. może on wynieść nawet 6 mln osób. Nawiązawszy do teorii translacji demograficznej, można założyć, że po ponownej stabilizacji rozkładu rodzenia dzieci w generacjach rzeczywistych powinna przyjść poprawa sytuacji demograficznej. Wątpliwe, żeby to była pełna zastępowalność pokoleń. Przy bardzo niskiej umieralności niemowląt małżeństwa zapewne dojdą do wniosku, że jedno dziecko także zaspokaja ich potrzeby rodzicielstwa. Założony w prognozach GUS ujemny przyrost naturalny w dłuższym okresie doprowadzi do spadku liczby ludności. Początkowo, do 2050 r. będzie to spadek stosunkowo nieduży, rzędu kilku milionów, później jednak depopulacja może być olbrzymia. O tym, że jest to realny scenariusz, może świadczyć ubytek ludności na Ukrainie, która w ciągu ostatnich dwudziestu lat utraciła aż ponad 6 mln osób, czyli 12 proc. swojej ludności.
Niezależnie od tego, jakie nadzieje pokładamy w mechanizmie translacji demograficznej, spodziewając się poprawy sytuacji demograficznej w długim okresie, już teraz palącym problem jest starzenie się ludności. Pokazuje to piramida wieku ludności w 2035 r., mająca kształt grzyba.
W wyniku dotychczasowego spadku liczby urodzeń i wydłużenia się życia Polaków wzrasta odsetek ludności w wieku emerytalnym. Jest to duże wyzwanie dla opieki społecznej, służby zdrowia i systemów emerytalnych. Problemem społecznym na dużą skalę może też być samotność – konsekwencja niezawierania małżeństw i bezdzietności. Należy się spodziewać, że dyskusja nad dopuszczalnością eutanazji powróci w o wiele brutalniejszej postaci. Niestety, można się obawiać, że nie będzie wówczas chodziło o prawo do „godnej śmierci” dla nieuleczalnie chorych, ale o prawo opiekunów do pozbycia się „uciążliwych” podopiecznych.
Źródło:
"Moja Rodzina"