Z chwilą nastania epoki telewizji walka wyborcza nabrała cech nie tylko współzawodnictwa, lecz także teatru. Kampanie prezydenckie przypominają obecnie dramaty, a czasami komedie. Stwarzają one także mediom, a szczególnie telewizji, okazję do wywierania wpływu na polityków – pisze na łamach „Naszego Dziennika” filozof Curtis Hancock.
Ten wpływ stał się szczególnie istotny, odkąd media amerykańskie stają się coraz bardziej lewicowe. Kolejne badania opinii publicznej pokazują, że prawie 90 proc. amerykańskich dziennikarzy głosuje w wyborach prezydenckich na kandydata Partii Demokratycznej bądź liberałów. Podobnie układają się proporcje w środowisku prawników, nauczycieli i osób zatrudnionych w sektorze rządowym.
Mediokraci
Środki społecznego przekazu mają tak ogromny wpływ na amerykańską politykę, że członkowie rządu bywają cynicznie nazywani "mediokratami". Media kierują wydarzeniami politycznymi poprzez "obwieszczanie", co jest ważne i na co należy zwrócić uwagę. I odwrotnie - brak "obwieszczenia", że coś jest istotne, pozwala sądzić, że dane zjawisko czy wydarzenie nie ma większego znaczenia. Te "obwieszczenia" bądź ich brak często ujawniają istnienie w mediach podwójnych standardów. Środowisko, z którego wywodzi się kandydat Demokratów, jego dokonania i powiązania, są często ignorowane albo przynajmniej nie analizuje się ich tak drobiazgowo jak w przypadku kandydatów Republikanów. Kandydaci Demokratów bywają w mediach czasem zwyczajnie usprawiedliwiani.
Na przykład, w czasie kampanii prezydenckiej w 2008 r. wyszło na jaw, że Obama przez dwadzieścia lat uczęszczał do kościoła pastora Jeremiasza Wrighta. Był z nim związany tak blisko, że to właśnie Wright udzielił ślubu Barackowi i Michelle i to on ochrzcił ich dwoje dzieci. Konsternację opinii publicznej wywołała wiadomość, że wielebny Wright był zagorzałym antyamerykańskim czarnym separatystą i rasistą. Kiedy Amerykanie obejrzeli filmy wideo prezentujące jego antyamerykańskie wystąpienia, Obama stwierdził, że nie wiedział o tym, że wielebny Wright był tak niebezpiecznym ekstremistą. Media przyjęły tę wersję. Główne środki społecznego przekazu przestały zajmować się postacią Wrighta. Oddalone zostały wszystkie obawy co do tego, że sprawa pastora zakłóci kampanię Obamy. Równowaga w prezentacji kandydatów nie została jednak zachowana. Kiedy wkrótce okazało się, że także kandydat Republikanów John McCain był w jakiś sposób związany z pastorem sympatyzującym z kolei z Ku Klux Klanem, nagonka mediów doprowadziła do tego, że mógł on pożegnać się ze wszelkimi nadziejami skutecznego prowadzenia kampanii wyborczej, mimo protestów McCaina utrzymującego, że nie wiedział o tym, że jego pastor był tego rodzaju ekstremistą.
W szczytowym momencie kampanii wyborczej stało się oczywiste, że media w sposób nachalny promują Obamę. W czasie nocy wyborczej reporterzy zawiesili w studiu NBC News banner z hasłem "Misja wykonana". Jeśli ktoś chciałby prześledzić kolejne wydarzenia tego rodzaju, powinien sięgnąć po książkę Bernarda Goldberga pt. "Łzawy romans" (A Slobbering Love Affair). Jeśli taki tytuł można jeszcze okrasić jakąś emfazą, Goldberg uzupełnia go w następujący sposób: "Prawdziwa (i żałosna) historia gorącego romansu Baracka Obamy i mainstreamowych mediów".
Debaty moderują lewicowi dziennikarze
Tegoroczny teatr polityczny prezentuje z kolei walkę kilku republikańskich kandydatów. Naród czeka na zwycięstwo któregoś z nich w prawyborach Republikanów - wewnątrzpartyjnych wyborach odbywających się w różnych stanach - po to, aby kandydat ten stanął do walki wyborczej z Obamą. Wsparcie mediów dla Obamy jest jednak widoczne nawet wtedy, kiedy prezentują one kampanię wewnątrz Partii Republikańskiej. Na przykład, często prezentowane debaty między kandydatami republikańskimi są zawsze moderowane przez lewicowych dziennikarzy, a czasem wręcz przez byłych działaczy Partii Demokratycznej (takich jak George Stephanopoulos, były doradca Billa Clintona i rzecznik Białego Domu z czasów jego prezydentury), próbujących zapędzić republikanów w kozi róg poprzez zasypywanie ich skomplikowanymi pytaniami, na które nie jest możliwe udzielenie szybkiej i zwięzłej odpowiedzi.
Niektórzy utrzymują, że media próbują animować debaty w ten sposób w nadziei, że kandydaci republikańscy sami wyeliminują się z rozgrywki, zwracając się przeciwko sobie. Inni komentatorzy przypuszczają z kolei, że ta strategia jest obliczona na wyłonienie spomiędzy Republikanów słabego kandydata - takiego, którego pokonanie przez Obamę w listopadowych wyborach będzie bardziej prawdopodobne. Wydaje się, że media namaściły Mitta Romneya na domniemanego kandydata mającego stanąć do walki z Obamą. Mimo to Newt Gingrich, były kongresman z Georgii i przewodniczący Izby Reprezentantów w administracji Clintona, podjął ostatnio wyzwanie i także stanął do walki. Zaniepokojony tym Mitt Romney w czasie wyborów w Iowa wypuścił szereg spotów telewizyjnych przeciwko Gingrichowi. Kosztowało go to spadek popularności i najprawdopodobniej przyczyniło się to do jego przegranej w prawyborach w Iowa.
Mimo porażki w Iowa Gingrich nadal prowadzi aktywną kampanię. Czyni to z takim powodzeniem, że wygrał on właśnie prawybory w Karolinie Południowej - częściowo dlatego, że jego wystąpienia korespondują z irytacją wyborców, którzy pozbawili ogromną liczbę demokratów ich stołków w czasie wyborów do władz stanu i do Kongresu z roku 2010. O wyniku tych wyborów niechętnie wspominają media i administracja Obamy. Zapadła na ten temat głucha cisza. Wynik wyborów z 2010 r. może być dobrą wróżbą dla kandydata Republikanów w listopadowych wyborach. Gingrich pojechał na fali irytacji wyborców i w czasie debaty zaatakował media.
Podwójne standardy
Największy entuzjazm kandydaci Republikanów wywołują w czasie debat właśnie wtedy, kiedy krytykują oni media. Większość Amerykanów jest zachwycona, kiedy kandydaci tacy jak Gingrich ostro osądzają media(...).
Tekst jest fragmentem artykułu zamieszczonego w "Naszym Dzienniku". Całość dostępna
tutaj.