Modernizacja – bardzo dobra rzecz
Po 21 latach niepodległości Polski okazało się, że dystans w stosunku do najbogatszych krajów Europy nieco się zmniejszył, ale nadal pozostał ogromny – w rzeczywistości jest na pewno większy, niż to pokazują statystyki. Dlatego dzisiaj zewsząd pada magiczne słowo „modernizacja", które niepostrzeżenie zastąpiło „transformację" królującą w latach 90.
Nie przypadkiem, gdyż ta wprawdzie została podobno zakończona, ale epifania nowoczesności, dobrobytu, „Zachodu nad Wisłą" wciąż każe na siebie czekać. Musimy więc zacząć „modernizację", by wreszcie nastąpiła. A potem może hyper- czy postmodernizację...
Ci, którzy tak chętnie dzisiaj mówią o modernizacji, rzadko wyjaśniają, na czym zmiana miałaby polegać i w jakich dokonywać się wymiarach, jak te wymiary powiązane są ze sobą itd. Można pod tym pojęciem rozumieć bardzo różne rzeczy. (Niektórzy np. sądzą, że naśladowanie najjaskrawszych przejawów „zachodniej" popkultury prowadzi prostą drogą ku nowoczesności. Niestety, nic nie potwierdza przekonania, by „parady miłości" przyczyniały się np. do rozwoju najnowocześniejszych technologii lub lepszego sądownictwa).
Wiadomo jednak, że modernizacja to bardzo dobra rzecz. I na pewno by się udała, gdyby nie znaleźli się tacy, którzy starają się ją zahamować lub powstrzymać i gdyby nie obiektywne przeszkody – powodzie, susze, śnieżyce, kryzys światowy itd.
W „dramacie modernizacyjnym" zawsze występują ci sami aktorzy, choć różne noszą stroje – światłe, odpowiedzialne, kierujące się tylko dobrem ogólnym elity; bierny, ciemny, oporny lud; wrogowie postępu „reakcjoniści", „szkodnicy", którzy niweczą jedność itd., oraz stały motyw – ewidentny telos wzór i cel modernizacji, widziany przez elity i wcielany, a ignorowany przez lud i zwalczany przez „reakcję".
Na drugim zaś planie występują zewnętrzni sojusznicy rodzimych sił postępu, posługujący się różnymi środkami bodźcami promodernizacyjnymi, wspierającymi usiłowania światłej elity – od kolby, jak ów sowiecki żołnierz ze słynnego listu Krońskiego do Miłosza, do funduszy strukturalnych i wsparcia medialnego.
Ale to właśnie taki sposób myślenia, tak „wschodnioeuropejski", powodował, że realna „modernizacja" się nie udawała. Elity okazywały się ograniczone w swojej światłości i najpierw rozsądnie troszczyły się o własny dobrobyt, obiecując, że kiedyś „dyfuzyjnie" rozszerzy się on na inne warstwy.
Lud bywał zbyt uparty i niepokorny, więc trzeba go było poskramiać i sztucznie utrzymywać w bierności, „reakcjoniści" często okazywali się bardziej przewidujący i racjonalni niż światłe elity, a ewidentny cel zmieniał się ciągle nie do poznania, oddalał i wymykał, aż się w głowach mąciło.
Tak jest dzisiaj w Polsce – indolentny i cyniczny obóz rządzący próbuje utrzymać obywateli w „postpolitycznej" bierności, by zachować władzę i przywileje, imitowanie rzekomego oczywistego wzoru okazuje się nieporozumieniem i osłabia Polskę, a rzekomi reakcjoniści to ci, którzy myśląc o rozwoju gospodarczym i cywilizacyjnym, nie chcą zapominać, że ma on służyć Polakom i Polsce, a nie odwrotnie.
Dwa traumatyczne przeżycia
Można rzec, że znajdujemy się w tym samym miejscu co zawsze – w pościgu za bogatymi, za tak zwanym Zachodem. Jak wiadomo, nowoczesna tożsamość Polaków ukształtowała się pod wpływem dwóch traumatycznych doświadczeń: utraty niepodległości pod koniec XVIII wieku i ponownie w latach 1939 – 1989 oraz zacofania cywilizacyjnego i wynikającego z niego poczucia upokorzenia.
[...]
Pełny tekst:
rp.pl