Suwerenność (franc. souverain – „najwyższy”, „panujący”, zapewne od łac. superans – „dominujący”, „przewyższający”), jak to zwięźle ujmuje Słownik wyrazów obcych PWN, to niezależność władzy państwowej od jakichkolwiek czynników zewnętrznych. Wedle zaś Słownika języka polskiego tegoż samego wydawcy, synonim suwerenności – niepodległość – to niezależność jednego państwa (narodu) od innych państw w sprawach wewnętrznych i stosunkach zewnętrznych. Z prostego rozbioru logicznego powyższych definicji wynika, że nie można być „trochę” suwerennym ani „częściowo” niepodległym.
A jednak rozmaici niezależni publicyści do wynajęcia, pop autorytety do zadań specjalnych i płatni eksperci od wszystkiego uczynili sobie stałe zajęcie z rozmywania ostrości tych terminów. Ulubionym ich argumentem jest stwierdzenie, iż są one anachroniczne, niedzisiejsze – adekwatne może w realiach wieku XIX, ale nie XXI. Protekcjonalnie uświadamiają nas, że w dzisiejszym zglobalizowanym świecie (to frazes rozpoznawczy z ich repertuaru) nikt już nie jest w pełni suwerenny – co oswoić ma nas właśnie z konceptem suwerenności „niepełnej”.
Wojna z niepodległą Polską toczy się zatem między innymi na froncie dyskursu semantycznego – dość trudnym do jakiejkolwiek obrony przez większość zbałamuconych obywateli. Konsekwentne przesuwanie pól znaczeniowych, naciąganie i wypaczanie oczywistych sensów doprowadziło bowiem do stanu, w którym Polacy nie mają już wspólnego języka, którym mogliby wzajemnie zakomunikować sobie swój opłakany stan.
Ktokolwiek spodziewa się, że ponowna utrata ledwie odzyskanej niepodległości zostanie w najbliższej przyszłości oficjalnie ogłoszona – to jest, powiedzmy, wypisana dużą czcionką na pierwszych stronach wysokonakładowej prasy gadzinowej, czy wprost zakomunikowana w głównych programach dezinformacyjnych w koncesjonowanym radio i telewizji – ten, przypuszczam, nie doczeka się. Proponuję więc skupić się raczej na dostępnych naszemu rozeznaniu faktach, nie czekając stu lat, aż ich synteza zostanie oficjalnie uznana i zadekretowana jako podręcznikowa oczywistość.
Fakty zaś są następujące: jeszcze do niedawna uczestnicy elity władzy III RP udawali przed sobą i wmawiali chętnej publiczności, że akt przystąpienia do traktatów europejskich (zmienianych dowolnie wedle mądrości kolejnych etapów) wcale nie jest równoznaczny z uznaniem przez Polskę prawa stanowionego poza jej granicami – że zatem wcale nie otwiera drogi do zniesienia suwerenności państwa polskiego. Dziś wszyscy mówią już o tym otwarcie.
Jeszcze do niedawna najwyższe autorytety moralizatorskie reagowały scenicznym oburzeniem na konstatacje, że projekt zwany Unią Europejską zmierza w stronę ukonstytuowania nowego państwa, w którego ramach Polska suwerennym państwem być przestaje – redukując się do rangi jednego z landów federacji. Dziś już nie kryją, że to właśnie jest ich celem. Przez lata publiczne połajanki i drwiny spotykały tych, którzy projekt Eurolandu słusznie rozpoznawali jako narzędzie dominacji niemieckiej w Mitteleuropie. Dziś ministrowie warszawskiego rządu otwarcie deklarują wolę podporządkowania się kierowniczej roli ościennego państwa. Kiedy zachęcano Polaków do wstąpienia do UE, dźwignią reklamy była swoboda podróżowania i zatrudnienia – i, ma się rozumieć, legendarne dotacje. Dziś przywódcy III RP publicznie wzywają do ustanowienia zewnętrznej kurateli nad finansami państwa polskiego i w interesie Eurolandu zubażają polski skarb. A czynią to w chwili, gdy Polacy – zadłużeni na kolejne pokolenia – znaleźli się w sytuacji chłopów pańszczyźnianych przywiązanych do kredytów pozaciąganych, by sprostać wymaganiom systemu dotacji UE, na poziomie budżetów państwowych, gminnych i rodzinnych.