U Orwella bezpieka zowie się ministerstwem miłości. W tym kierunku poszedł nasz Sejm, który siłami PO oraz SLD i z podpisem jeszcze p. o. prezydenta ogłosił ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Faktycznie zakazuje ona karcenia przy wychowaniu dzieci oraz poddaje rodzinę samowoli specjalnej struktury urzędniczej. Ustawa ta, która wejdzie w życie 1 sierpnia, jest nie do przyjęcia zarówno z powodu błędnych rozwiązań, jak i z powodu sprzeczności z prawami nadrzędnymi.
Ponieważ w duchu Orwella przeciwnicy tej ustawy mogą być ogłoszeni zwolennikami bicia dzieci, autorytety polityczne i kościelne zazwyczaj mówią o niej ostrożnie. Śmielej protestują rodzice, w których ta ustawa uderza bezpośrednio, ale media mało o tym mówią. Bez echa przeszły krytyki ze strony szczególnie kompetentnej Krajowej Rady Kuratorów.
Tymczasem ustawa ta może mieć większy wpływ na życie Polaków niż jakiekolwiek wybory, o których bębni się miesiącami.
Zanim podejmę kwestie szczegółowe, muszę wskazać błędne założenie, jakie stoi za ustawą. Piszący ją wyobrażali sobie, że władza państwowa może i powinna nadzorować rodziny, narzucać im zasady i rozbijać je, jeśli uzna to za słuszne. Krótko mówiąc, uważają państwo za rzeczywistość nadrzędną.
Tymczasem rodzina jest zawsze i wszędzie podstawową społecznością ludzką, a państwo to zjawisko wtórne, właściwe cywilizacjom bardziej rozwiniętym materialnie. Arystoteles pokazywał, że państwo powstało jako pewna federacja rodzin i jest zorganizowane na jej wzór. Nie inaczej myśli Biblia, gdyż wyprowadza naród izraelski z rodziny Abrahama i Jakuba; władza państwowa w postaci królów pojawia się później i oceniana jest krytycznie. Dawniej rozumiano też, że rodziny żywią państwo, gdyż w nich się rodzą i kształtują obywatele zapewniający mu przetrwanie.
Wobec tego prawodawcy mało się rodziną zajmowali, zostawiając jej sprawy głowom rodzin. Takie rzeczy jak rejestracja małżeństw i kodeksy rodzinne to sprawa zlaicyzowanych państw ostatnich wieków. Dawniej należało to do prawa prywatnego lub wyznaniowego. Szkolnictwo państwowe, ograniczające prawa wychowawcze rodziców, istniało tylko sporadycznie. Jeśli dawni władcy zajmowali się rodziną, to po to, by ją wzmocnić: na przykład prawodawstwo rzymskie zachęcało do małżeństwa i posiadania dzieci.
Gminna jaczejka na przeszpiegach
Jeśli teraz władza państwowa powołuje do istnienia rozbudowany system nadzoru nad rodziną, świadczy to o myśleniu totalitarnym, przeciwnym czyjejkolwiek niezależności. Powtarzanie setki razy w tekście ustawy mantry „przemoc w rodzinie” świadczy o tym, że rodzina jest uznawana za środowisko podejrzane – gdy faktycznie, mimo ludzkich ułomności, daje ona nam oparcie materialne i moralne, którego państwo nie może zapewnić. Podstawowa i konieczna komórka społeczna, której zawdzięczamy miłość i wychowanie, jest przez żądną władzy biurokrację i lewicowych ideologów oczerniana jako siedlisko przemocy. Lista niesłusznych stwierdzeń tej ustawy jest długa. Część z nich znajdowała się już w ustawie z 2005 roku, ale szkodliwość tamtej była ograniczona.
Obecnie groźna jest definicja przemocy: „należy przez to rozumieć jednorazowe albo powtarzające się umyślne działanie lub zaniechanie naruszające prawa lub dobra osobiste (…), w szczególności narażające te osoby na niebezpieczeństwo utraty życia, zdrowia, naruszające ich godność, nietykalność cielesną, wolność, w tym seksualną, powodujące szkody na ich zdrowiu fizycznym lub psychicznym, a także wywołujące cierpienia i krzywdy moralne”. Mało ma to wspólnego z potocznym pojęciem przemocy.
Przecież zaprowadzenie malucha siłą do domu, nie mówiąc już o klapsie, narusza jego nietykalność cielesną. Zabranie podpitej nastolatki z dyskoteki – wolność seksualną (jeszcze kilka lat i się okaże, że jest to obok gwałtu „przestępstwo przeciw wolności seksualnej”). Skarcenie małolata za głupotę może być uznane za naruszenie godności, a pozbawienie kieszonkowego albo rezygnacja z kupna komputera za źródło moralnego cierpienia. Ustawa zabrania karania i ganienia, narzucając permisywność!
To wszystko może być według ustawy powodem do szpiegowania rodziny, założenia jej przez gminną jaczejkę (pardon, zespół lub grupę) niebieskiej karty, gromadzenia poufnych danych, w tym o stanie zdrowia. I to w tajemnicy przed zainteresowanymi.
[...]
Pełny tekst:
rp.pl