Czy pojawiające się przy kolejnych rocznicach wprowadzenia stanu wojennego apologie głównego „bohatera” wydarzeń z 1981 roku, pochodzące z rozmaitych środowisk „konserwatywnych” i „narodowych”, to tylko intelektualne prowokacje, mające dowodzić oryginalności i bezkompromisowości ich autorów, zmęczonych tradycyjnym antykomunizmem „prawicowego ludu”? Przez lata byłem przekonany, że tak, jednak coraz bardziej skłaniam się ku opinii, że wygłaszane po 30 latach od „nocy grudniowej”, przy obecnym stanie wiedzy na jej temat, muszą one być albo efektem pracy agentury wpływu, albo… dowodem najzwyklejszej głupoty.
Żaden z setek polskich oficerów w randze generała na przestrzeni dziejów – od Marcina Kątskiego, przez Józefa Hallera po Stanisława Maczka, nie odbiera dziś takich oznak szacunku, o żadnym nie pisze się – tak, jak o Wojciechu Jaruzelskim - „Generał”, przez wielkie „G”. Wobec upadku – w obliczu ustaleń historyków – narracji o zbawcy Narodu Polskiego ratującym go trudnymi i niepopularnymi acz koniecznymi ruchami przed sowiecką interwencją i włączeniem Polski do ZSRR, na fora internetowe powracają argumenty będące pokłosiem propagandy PRL-u: o konieczności dziejowej, o zaprowadzaniu porządku w obliczu „solidarnościowej anarchii” - efektu obcej infiltracji, o uniemożliwieniu tym genialnym manewrem „rozlewu polskiej krwi”. Co ciekawe, wychodzą one często od środowisk narodowych, które u schyłku okresu PRL-u wiązały z Jaruzelskim nadzieje na stopniowe wygaszenie ideologii komunistycznej i powstanie czegoś na kształt autorytarnie zarządzanego państwa narodowego. Jednak pogląd, który mógł znaleźć solidne uzasadnienie w latach 80-tych, z dzisiejszej perspektywy nie może być niczym więcej, jak kolejnym rozwianym złudzeniem.
Jaruzelski okazał się bowiem człowiekiem, który mając do wyboru trudną drogę stopniowego emancypowania Polski spod kurateli sowieckiej, wymagającą prowadzenia niezwykle subtelnej i konsekwentnej polityki i związane z nią ryzyko utraty władzy z jednej strony, z drugiej zaś – obronę przez wojsko monopolu władzy partii komunistycznej i trwania w okowach „sojuszu” z wykorzystaniem wszelkich możliwych środków, wybrał tę drugą możliwość. Pozostanie więc – już na wieki - żałosnym przykładem wzorowego funkcjonariusza służb policyjno-wojskowych sformatowanych przez okupanta, dla kariery gotowego wyprzeć się wartości, w których został wychowany, zbyt ograniczonego, by zachować się w sposób sprzeczny z logiką systemu, w którym się znalazł i który wyniósł go na szczyty władzy.
Po latach służby, lojalnej służby moskiewskim panom - od zwalczania rodzimej „reakcji” w lasach, aż do masakry na Wybrzeżu - która stawiała go w szeregu tysięcy komunistycznych bandytów od czasów Dzierżyńskiego budujących sowieckie imperium, Jaruzelski w 1981 roku stanął przed szansą wzniesienia się ponad ten format. Pozwolono mu skoncentrować w swym ręku władzę, jakiej nie miał dotąd żaden z polskich namiestników Kremla. Mógł zerwać się ze smyczy. Wybrał jednak bolesną operację, której celem było przedłużenie życia ustroju komunistycznego - gnijącej już i cuchnącej, złośliwej narośli na ciele Polski. Mógł być bohaterem – został kimś gorszym, niż zerem.
Polacy mogą mu wybaczyć, zwyczajnie po ludzku i chrześcijańsku, swoje indywidualne krzywdy, jakich doznali bezpośrednio z rąk jego siepaczy czy tylko pośrednio – w wyniku jego decyzji. Jest jednak jedna niewybaczalna zbrodnia, której ciężar Jaruzelski wziął na siebie. Nie jest nią zdławienie częściowo niezależnego od władz ruchu społecznego, nie są to masowe aresztowania, prześladowania, a nawet ofiary śmiertelne stanu wojennego czy emigracja setek tysięcy młodych, w większości aktywnych i zdolnych, ludzi. Jest nią natomiast kolejne upokorzenie Polski, przetrącenie jej kręgosłupa moralnego, zgaszenie płomyka nadziei na wyzwolenie z nieludzkiego systemu podłości i kłamstwa, zdeptanie godności Polaków nie przez obce, lecz własne wojsko, łamanie sumień, wreszcie pogrążenie na kolejne lata w stanie apatii i beznadziei. Był to gwałt na własnym narodzie.
Bez tej wielkiej operacji na psychice całego społeczeństwa, przekręt Okrągłego Stołu nie byłby możliwy, a w momencie zawalenia się skorodowanego systemu sowieckiego, warstwa rządząca PRL-em zostałaby odsunięta tam, skąd się wywodziła - na margines, miast stać się zaczynem nowej pseudoelity władającej krajem. Bez tamtej nocy grudniowej tajne służby komunistyczne w swym późniejszym dążeniu do stworzenia własnego systemu polityczno-gospodarczo-medialnego nie miałyby tak zupełnej swobody działania, Polska nie ulegałaby tak łatwo zabójczym trendom współczesności, a Nowa Rzeczpospolita zostałaby oparta na znacznie zdrowszych fundamentach, po dwóch dekadach swego istnienia nie kojarząc się nikomu z rosyjsko-niemieckim kondominium.