Zdarzyło się to w czasie wojny francusko-pruskiej w 1870 roku. Razu pewnego spłonęła cała wioska. Początkowo pożar wybuchł w Domu Bożym. Wszyscy zatrwożeni mieszkańcy rzucili się na ratunek kościołowi. Jednak, jak się sami przekonali, na ratunek było już za późno. Potężne języki ognia strzelały z wnętrza świątyni, a deszcz iskier spadał wokoło.
Jeszcze większe ich ogarnęło przerażenie, gdy sobie uświadomili, że w środku, w tabernakulum, pozostał Najświętszy Sakrament. Wiedzieli, że trzeba Go wynieść, ale kto miał to zrobić? Księdza nie było na szczęście w kościele, ale nie było go też na plebani. A on wydawał się być najodpowiedniejszą do tego osobą.
W końcu zakłopotani ludzie spojrzeli na wójta.
- On jest pierwszy we wsi, jemu należy się to zadanie!
- Ja? Nie mogę! - zakrzyknął wójt. - Ja, nędzny grzesznik, mam wziąć do ręki Najświętszy Sakrament? Pana i Zbawiciela naszego? To niemożliwe!
I tak prosili drugiego, trzeciego, czwartego... Zawsze padała ta samo odpowiedź: „Ja grzeszny człowiek miałbym dotknąć Najświętszego Sakramentu? Nie śmiem!"
A tymczasem pożar z każdą sekundą rozszerzał się, aż objął już cały budynek! Nie było czasu na wahanie. Trzeba było jak najszybciej podjąć działania. Wójt jako pierwszy we wsi nie zawiódł. Kiedy całą ludność zaczęło ogarniać zwątpienie, wójtowi zaświtała pewna myśl.
- Ludzie! - krzyknął. - Mój czteroletni synek to aniołek niewinny. Zbawiciel zawsze kochał niewinne dziatki!
Szybko wziął chłopczyka na ręce, wtargnął do płonącego kościoła, wyrwał drzwiczki od tabernakulum i tak rzekł do synka:
- Popatrz, w tym kielichu jest Pan Jezus, weź Go i nie upuść! Trzymaj mocno!
Po chwili spośród trzeszczących, przepalonych belek, z morza ognia i chmur dymu wyłonił się wójt cały osmolony, a na rękach trzymał swojego małego synka ostrożnie przyciskającego do piersi ukrytego Zbawiciela.
Ci prości ludzie doskonale wiedzieli z jaką miłością, wdzięcznością i delikatnością należy zachowywać się względem Najświętszego Sakramentu!
Bezmiar wdzięczności jaki jesteśmy winni Temu, Który do końca nas umiłował, pięknie wyraził ksiądz profesor Tihamér Tóth w
Chrystus i młodzieniec, przytaczając tę historię. Pisze on:
Gdyby nawet każda dusza grzała ogniem miłości cherubinów, gdyby każde usta rozbrzmiewały pochwalnym hymnem serafinów; gdyby dla Przenajświętszego Sakramentu drgało każde mgnienie oka, tętniła każda kropla krwi, biło każde uderzenie serca, jeszcze nie zdołalibyśmy Zbawicielowi naszemu godnie się odwdzięczyć za to, że w taki sposób oddał nam się w zupełności i bez zastrzeżeń. Dał więcej, niż gdyby dał cały świat, dał siebie samego, który świat stworzył. Siebie samego, swą moc, swoją dobroć, swoje zasługi. A wszystko na to, by Ciało Jego połączyło się z ciałem naszym, by Krew Jego z naszą krwią się zmieszała, by dusza Jego do naszej duszy przylgnęła. Oprac. AS
Na podstawie ks. Tihamér Tóth: Chrystus i młodzieniec, Wyd. ks. Jezuitów, Kraków 1935 r.