Budzik ustawiony na 6.30 – mniej więcej o tej porze wschodzi czerwcowe słońce nad kastylijskim León. Ostrożnie schodząc z piętrowego łóżka, staram się nie zbudzić śpiących jeszcze pielgrzymów. Niektórzy krzątają się już przy swoich plecakach. Niemal po omacku pakuję śpiwór, apteczkę, kosmetyczkę. Ubieram bluzę, sznuruję buty, wychodzę za próg schroniska i już mogę zacząć pierwszy dzień swojej trzeciej pielgrzymki do Santiago de Compostela.
Buen camino! (Dobrej drogi!) – usłyszałem za swoimi plecami, kiedy przechodziłem przez jedną z niewielkich, opustoszałych hiszpańskich wiosek, leżących na szlaku drogi św. Jakuba – znanej powszechnie jako Camino de Santiago. Gdy się odwróciłem, zobaczyłem niewysokiego miejscowego mężczyznę w średnim wieku. Stał uśmiechnięty z odkurzaczem w ręku, przygotowując się najwyraźniej do porządków w zaparkowanej przed domem przyczepie kampingowej. W tym anturażu wyglądał jakby nagle zorientował się, że został ostatnim mieszkańcem wioski i właśnie szykował się do jej opuszczenia. Jak się jednak okazało po chwili rozmowy, w rzeczywistości pracował jako miejscowy kierowca i najwyraźniej dużą przyjemność sprawiało mu zagadywanie przechodzących obok jego domostwa pielgrzymów.
Poczęstował mnie filiżanką mocnej kawy – niewiele więcej potrzeba pielgrzymowi na szlaku do pełni szczęścia. Swoim łamanym hiszpańskim zamieniłem z nim kilka zdań. Gdy zbierałem się już do dalszej wędrówki, mężczyzna włożył mi w garść kilka orzechów i raz jeszcze pielgrzymim zwyczajem życzył Buen camino! – po czym zniknął w swojej przyczepie kampingowej.
Moja pielgrzymka do Santiago de Compostela istotnie okazała się dobrą – choć niekiedy także i mozolną – drogą. Trwała 10 dni, w ciągu których przemierzyłem 310 kilometrów, dźwigając 8-kilogramowy plecak. To jednak wyłącznie suche liczby. Camino nie jest zwykłą turystyczną trasą, którą można określić jedynie miarą dni czy kilometrów, w każdym razie nie byłby to jej pełny obraz. Na tę drogę składają się także podejmowane wyrzeczenia, zmagania z aurą, poznawanie i przełamywanie własnych ograniczeń, odmówione dziesiątki Różańca... A także – a może przede wszystkim – spotkani na szlaku ludzie, ich życzliwe gesty i opowiadane przez nich inspirujące historie. Pielgrzymi przemierzający pątnicze ścieżki są jak krew płynąca w organizmie – sprawiają, że szlak nieustannie tętni życiem.
O samej trasie, jej wielowiekowej tradycji, legendom w które obrosła, można by pisać całe rozprawy doktorskie. Camino de Santiago jest unikatowym dziedzictwem, w którym bogactwo kulturowe, historyczne, krajobrazowe i oczywiście duchowe przeplatają się ze sobą. Oznaczone żółtymi strzałkami szlaki spotkamy nie tylko w samej Hiszpanii (gdzie znajdują się najbardziej znane i popularne trasy: Camino Frances, Camino Portugues, Camino Primitivo, Camino Inglés, Via de la Plata...) ale również w całej Europie. Nie ma w tym nic dziwnego - Santiago de Compostela było jednym z trzech (obok Rzymu i Jerozolimy) największych ośrodków pątniczych średniowiecznej Europy, a jedną z tradycji było rozpoczęcie pielgrzymki do Santiago z progu własnego domu. Niektórzy pielgrzymi praktykują ten zwyczaj do dziś. Nic nie stoi zatem na przeszkodzie, żeby wyruszyć pieszo z naszej rodzimej ziemi, przez którą wiedzie Via Regia – Droga Królewska – szlak handlowy ukształtowany w wiekach średnich, prowadzący z Lublina, przez Rzeszów, Kraków, Wrocław po Zgorzelec. Być może strzałki wskazujące drogę do grobu św. Jakuba znajdują się również tuż przed Twoim domem...?
Camino jest fenomenem, który nieustannie przyciąga tysiące pielgrzymów z całego świata, od Republiki Południowej Afryki, przez Nową Zelandię, Stany Zjednoczone, Amerykę Łacińską, Europę, aż po Azję. Wszyscy, którzy zdecydowali się podjąć trud tej wędrówki dzielą ten sam pielgrzymi los niezależnie od narodowości, zawodu, wykształcenia czy wyznania. No professore! Peregrino! (Nie profesor! Pielgrzym!) – odrzekł mi kiedyś z oburzeniem siedemdziesięcioletni Włoch, kiedy zwróciłem się do niego tytułem naukowym. Wszystko to sprawia, że poczucie jedności wśród pielgrzymów jest bardzo silne, choć motywy do wyruszenia na jakubowy szlak bywają bardzo różne.
Każdy spotkany przeze mnie peregrino, oprócz dźwiganego na plecach ekwipunku, niósł ze sobą jakiś wewnętrzny, niematerialny ciężar. Dla jednych był to bagaż trudnych życiowych doświadczeń, dla niektórych dźwiganym duchowym balastem była troska o przyszłość, lęk o znalezienie swojego miejsca w świecie, jeszcze inni szukali pogodzenia się z samym sobą, poczucia wewnętrznego pokoju i akceptacji.
Ludzie spotkani na jakubowym szlaku są bardziej otwarci i skorzy do rozmów. Niekiedy z pozoru błahy temat przeradzał się w bardzo głębokie życiowe dysputy. Zdarzyło mi się nieraz, że pochłonięty taką konwersacją przegapiłem żółte strzałki, którymi oznaczony jest szlak.
Czas płynął szybciej, a trudy marszu zdawały się mniej uciążliwe, kiedy miałem się do kogo odezwać. Zdarzały się jednak dni, w których pielgrzymowałem – czy to z wyboru, czy z konieczności – w samotności. Ostatnie kilometry przed dojściem do albergue (taką nazwę noszą schroniska dla pielgrzymów) dłużyły się wtedy najbardziej. Po kilkugodzinnym marszu w pełnym słońcu obolałe ciało coraz bardziej domaga się odpoczynku, myśli kierują się wtedy bezwiednie w stronę chłodnego prysznica, ciepłego posiłku, miękkiego łóżka. Tymczasem długa, prosta droga z nużąco monotonnym krajobrazem zdawała się nie mieć końca. Z coraz większą frustracją i czestotliwością spoglądałem na zegarek, kalkulując w głowie tempo swojego marszu, wypatrując na horyzoncie jakichś oznak zbliżającego się miejsca noclegu. W takich chwilach największą otuchą była dla mnie modlitwa różańcowa, zwłaszcza bolesna część, którą „zostawiałem sobie” na te najbardziej kryzysowe momenty pielgrzymki.
Pamiętam szczególnie jeden dzień, w którym odmówiłem wszystkie modlitwy jakie tylko przyszły mi do głowy, a do albergue nadal pozostawał spory kawałek drogi. Sięgnąłem wtedy po telefon, założyłem słuchawki i zacząłem szukać jakiejś lokalnej stacji radiowej. Jedyna rozgłośnia, której częstotliwość odbierałem, okazała się katolicką, a ponieważ była godzina 15.00, trafiłem akurat na Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Tuż po niej nadawali wywiad z kapłanem, który dawał swoje świadectwo nawrócenia i przyjęcia święceń. Audycja trwała niemal godzinę i – choć może się to wydawać banalne – czułem, że nie wędrowałem wtedy sam, słowa tego kapłana były dla mnie dużym wsparciem na ostatnich kilometrach tego długiego etapu.
W pielgrzymce do Santiago de Compostela jest coś, co nazywam „zewem camino”, osobliwa wewnętrzna potrzeba, która nakazuje tam wracać. Nie tylko ja odczuwam taką tęsknotę. Na szlaku często spotykałem pielgrzymów, którzy rokrocznie wracają w to święte miejsce. Camino to coś więcej niż tylko przygoda podyktowana chęcią sprawdzenia się w trudniejszych warunkach, coś więcej niż turystyczna wycieczka i chwilowa ucieczka od codziennych zmartwień. Dla mnie camino to poczucie pełnej wolności, próba zrozumienia sensu życiowej tułaczki, której camino jest przecież doskonałą metaforą. Bo czy w codziennym życiu nie zdarza nam się nieraz zboczyć z oznaczonej ścieżki? Czy nie zdarzy się zgubić czegoś z plecaka, albo wręcz celowo wypakować i zostawić za sobą jakiś ciężar, który niepotrzebnie ze sobą dźwigamy, tylko dlatego że jesteśmy do niego jakoś dziwnie przywiązani?
Właśnie ta różnorodność i wieloaspektowość jakubowego szlaku jest tym magnesem, czymś co intryguje i skłania do refleksji, do stawiania pytań i szukania odpowiedzi. Kiedy po wielu dniach pielgrzymki stawiam ostatni krok na środku Praza do Obradoiro – placu, na którym znajduje się Katedra w Santiago, pojawia się z jednej strony ulga i poczucie wypełnionej misji, ale z drugiej strony również pytanie o dalszą życiową wędrówkę. Bo jak mawiają pielgrzymi: el camino es la meta – droga jest celem.
Szymon Pipień
Copyright © by STOWARZYSZENIE KULTURY CHRZEŚCIJAŃSKIEJ IM. KS. PIOTRA SKARGI | Aktualności | Piotr Skarga TV | Apostolat Fatimy